– Wyrosłem w tym domu – powiedział, prowadząc ją z salonu o belkowanym suficie do biblioteki wyłożonej sosnowymi panelami. Mal rozejrzała się z zainteresowaniem. Półki uginały się pod kolekcją klasyków i bestsellerów; lampy o pergaminowych abażurach rzucały przyjemne światło, a wygodne kanapy otaczały kominek, gdzie zamiast ognia płonął kolorami olbrzymi bukiet kwiatów. Nad kominkiem wisiał portret wielkiej, gniadej kobyły. Inne obrazy, przedstawiające na ogół psy i konie, upchnięto między półki z książkami.
Mal z ukłuciem zazdrości w sercu pomyślała, że jest to prawdziwa wersja świata, który ona stworzyła w apartamencie na najwyższym piętrze wieżowca.
– Tego wielkiego konia ojciec lubił najbardziej. I psa, tego tam wyżła. Uniosła dłoń w geście protestu.
– Koń, pies? Te zwierzęta miały chyba jakieś imiona? Harry wzruszył ramionami.
– Ojciec mawiał, że nie ma sensu wymyślać imion dla zwierząt, bo i tak przychodzą, kiedy je woła. Dziwię się, że ja nie skończyłem jako Chłopiec. Choć, jeśli nad tym dobrze się zastanowić, ojciec bardzo często mówił do mnie „synu”.
– Błysnął zębami w uśmiechu. – A myślałaś, że to ty masz problemy.
– Zgodziłabym się na Dziewczynę, gdyby to oznaczało, że wychowam się w tym domu – powiedziała z żalem. – No więc jak było: nienawidziłeś go?
– Oczywiście, że nie! – wydawał się zdumiony jej pytaniem. – Był moim ojcem, był, jaki był. Może nie miał czasu wymyślać imion dla zwierząt, ale troszczył się o nie. I troszczył się o mnie.
– A więc kochałeś go? Nawet jeżeli kosztowało cię to karierę sportową?
– Daj spokój, Malone! – powiedział, rozbawiony. – Nie zbierasz chyba materiału do swojego programu?
Podał jej fotografię w srebrnej ramce.
– To on – powiedział. – Jedyny w swoim rodzaju. Nagle w drzwiach stanęła Miffy.
– O, Harry, oprowadzasz Mallory po domu, jak to miło – podeszła do nich z uśmiechem. – Harry spędził tu pierwsze lata życia, a ja swój miesiąc miodowy.
Wtedy nie chciałam się stąd ruszać. Teraz nadrabiam zaległości. Gna mnie po świecie.
Zauważyła fotografię w ręku Mal i powiedziała:
– To Harald. Moja jedyna, prawdziwa miłość. Tęsknię za nim „jak billyo” – dodała żałośnie.
Mal pytająco popatrzyła na Harry’ego.
– „Jak billyo” – starożytne angielskie wyrażenie, używane przez moją matkę. W wolnym tłumaczeniu oznacza „jak wariatka” – wyjaśnił.
– Powinni napisać piosenkę – powiedziała Miffy z namysłem. -,J’m billyo over you”.
Mal roześmiała się i spojrzała na fotografię. Ujrzała na niej starszą wersję Harry’ego.
Miffy zdawała się czytać w jej myślach.
– Nie ma wątpliwości, czyim jest synem, prawda? – powiedziała. – Jego ojciec zawsze mawiał, że zdarł z niego skórę.
Wzięła jeszcze parę fotografii ze stolików i półek, i objaśniała Mal, kogo z rodziny przedstawiają.
– Wszystko to jest trochę skomplikowane, ponieważ ród Peascottów jest dosyć stary i ma wiele rozgałęzień. Jordanowie są niemal równie poplątani. A twoja rodzina, kochanie? – zapytała, odkładając pięknie oprawione fotografie na miejsce. – Mam nadzieję, że nie jest tak wielka jak nasza. Wyobraźcie sobie… – urwała w pół słowa, pochwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Harry’ego. Troszeczkę się zagalopowała, miała zamiar powiedzieć: wyobraźcie sobie przyjęcie weselne!”
Roześmiała się radośnie.
– Wybacz, kochanie! Harry zawsze powtarza, że ze mnie straszna pleciuga. A przecież wy się dopiero co poznaliście, prawda?
Miffy ujęła ją pod ramię i pociągnęła za sobą na werandę. Mal zdążyła jeszcze rzucić rozbawione spojrzenie?
Wzruszył ramionami i boleśnie wykrzywił usta, jakby on również nie wiedział, o co chodziło jego matce. Wiedział, aż nazbyt dobrze. Pomyślał, że lepiej zabierze stąd Mal, zanim jego matka zapędzi się za daleko.
– Już czas na tort, mamo! – zawołał.
Zerknęła na swój piękny, wysadzany brylantami zegareczek – jeden z wielu urodzinowych prezentów od męża. – Prawda, prawda. Ale zabawa!
Harry pokiwał z podziwem głową, kiedy pobiegła dopilnować, by tort pojawił się pod markizą dokładnie o czasie.
– Pomyśleć, że co roku odprawia ten sam rytuał. Mógłbym przysiąc, że z każdym rokiem sprawia jej to więcej przyjemności.
– Jest wspaniała – powiedziała Mal. – Taka… witalna. – Pomyślała, że Miffy Jordan ma wszystko to, czego brakowało jej matce.
Goście, zaznajomieni z programem wieczoru, wracali gromadnie do domu. Pod markizą zrobiło się tłoczno, przygaszono światła. Kamerdyner dwanaście razy uderzył w gong. Dźwięk wibrował jeszcze, kiedy wjechał tort, żółty naturalnie, udekorowany żółtymi różami. Wszyscy odśpiewali „Happy Birthday Dear Miffie”, Miffy zdmuchnęła świeczki i odkroiła pierwszy kawałek tortu.
– Jak wszyscy wiecie, ten pierwszy kawałek jest dla Haralda, tam w niebiosach – powiedziała. – Ciesz się nim tak, jak potrafisz, kochany. A dragi dla mojego kochanego syna, Harry’ego.
Dzieliła dalej tort, wymieniając imiona, dodając anegdoty i czułości.
Patrząc na nią, Mal poczuła się nagle jak mała dziewczynka w kinie. Znalazła się w zaczarowanej krainie, gdzie ludzie są pięknie ubrani, noszą klejnoty, życie jest cudowne i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Tylko że tym razem to była rzeczywistość i ona stała się jej częścią.
23.
O północy we wszystkich domach pogasły światła. Mężczyzna wysiadł z volvo, z ulgą przeciągnął ramiona. Zrobiło się późno, ale tym się nie martwił. Wiedział, że Suzie ma nocny dyżur. Zostało mu jeszcze mnóstwo czasu.
Trzymając się linii cienia, pomaszerował w dół ulicy. Nie nosił dziś „uniformu”, tamten strój był przeznaczony na wyjątkowe okazje. Dziś miał na sobie zwykłe, czarne spodnie i czarną koszulę. Wyglądał jak pierwszy lepszy przechodzień.
Przemknął przez jezdnię na mały podjazd, gdzie zazwyczaj parkowała samochód.
Rozejrzał się szybko. Żywej duszy. Obrócił klucz w zamku i wślizgnął się do domu, cicho zamykając za sobą drzwi. Poczuł przypływ radosnego uniesienia – czekało go nieznane.
Stał przez chwilę w ciemnym holu, wsłuchując się w ciszę. Oddychał ciężko, podniecony własną odwagą, własnym sprytem.
Wyjął z kieszeni miniaturową latarkę i zapalił. Tym razem wyczuł raczej, niż zobaczył, uciekającego w panice kota. Uśmiechnął się: lubił zwierzęta. Jako dziecko często na nich eksperymentował. Rozcinał im brzuchy, żeby usłyszeć ich krzyk i sprawdzić, co mają w środku. Matka śmiała się wtedy i mówiła, że powinien zostać chirurgiem.
Wszedł do kuchni i, trzymając strumień światła ku dołowi, ściągnął rolety. Nie zapalił lampy. Ktoś mógł przecież zauważyć, że nie świeciła się w chwili, gdy Suzie wychodziła do pracy. Założył swoje gumowe rękawiczki i omiótł światłem kuchnię. Skrzywił się na widok nie dojedzonego kurczaka na blacie i stosu brudnych naczyń w zlewie. Miała zmywarkę do naczyń, dlaczego, u licha, jej nie używała?
Zauważył list napisany na bladoróżowym papierze z wianuszkiem róż i przeczytał go z zainteresowaniem. A więc Suzie zostanie druhną. Uśmiechnął się na myśl, że trzyma jej los w swoim ręku. Jeszcze nie zdecydował, czy Suzie dożyje ślubu siostry. Wszystko zależało od niego.
Mały salon znajdował się po drugiej stronie kuchni, oddzielony od niej tylko barkiem. Nie zabawił tam długo, szybko przeszedł do sypialni.
Stanął w drzwiach, głęboko wciągając powietrze, węsząc jak pies.