Выбрать главу

Klucz nosił na srebrnym łańcuszku, nisko na piersiach, ukryty przed ludzkim wzrokiem. Szukał go teraz nieporadnie. Palce natrafiły na coś gęstego i lepkiego. Krew Suzie. Jęknął i rzucił się na drzwi, waląc w nie pięściami.

– Wpuść mnie. Proszę, wpuść mnie… Zaczął płakać.

Zdarł z siebie koszulę, ukląkł i drżącymi rękoma wsunął klucz w zamek. Drzwi otworzyły się na oścież. Jęcząc głośno, dźwignął się na nogi. Potem przekroczył próg i zatrzasnął za sobą drzwi.

26.

Harry doszedł do wniosku, że życie nie jest złe. Był ranek, jechał swoim jeepem, Squeeze siedział na tylnym siedzeniu, Mallory Malone na przednim, obok niego. Pomyślał, że wygląda tak, jakby tu przynależała.

Spała twardo i od czasu do czasu zerkał na nią spod oka, podziwiając długą linię rzęs na policzkach. Brakowało mu jej ukośnych, kpiących spojrzeń, które zmuszały go do wyostrzenia dowcipu.

Squeeze wytknął łeb za okno, wdychając zapach sosen, kiedy wspinali się szosą po zboczu góry. Harry skręcił w boczną drogę przez las, pełną dziur i wybojów.

Minęli mały pensjonat nad brzegiem spokojnego jeziorka słynącego z pstrągów, potem miniaturową wioskę z czerwoną stodołą, adaptowaną na sklep wielobranżowy.

Sprzedawano tam wszystko od mleka i chleba po gwoździe i knoty do lamp. Przed stodołą stała samotna pompa benzynowa. Domy tuliły się do siebie jak owce na pastwisku, białe o czarnych, drewnianych okiennicach i szerokich werandach.

Kilka psów wylegiwało się na słońcu, jeden z nich pobiegł nawet za samochodem, naszczekując bez przekonania za Squeezem.

– Gdzie jesteśmy? – Mallory usiadła wyprostowana, rozglądając się.

– Na miejscu – obwieścił i nadepnął pedał gazu. Samochód pokonał ostatni stromy odcinek drogi jednym skokiem i wypadł na żwirowy podjazd. Harry nacisnął hamulec i jeepem obróciło w miejscu.

– Jedyny sposób, by się tu dostać. I zawrócić – poinformował niedbale, kiedy Mal pisnęła, chwytając się fotela. – Tyłem nie da się zjechać.

– Ten manewr wymaga chyba sporo praktyki – powiedziała. – Myślałam, że nadszedł mój koniec.

Uśmiechnął się szeroko i otworzył przed nią drzwi.

– To dopiero początek, madame – pochylił się w ukłonie, wyciągając rękę.

Zignorowała go i wyskoczyła sama.

– Och! – zawołała. – Och!

– Czy mam to rozumieć jako aprobatę?

– Zdecydowanie tak.

Zbudowany z cedrowych bali dom wznosił się nad urwiskiem. Był kwadratowy, surowy i masywny, o wysokich oknach i spadzistym dachu. Okalała go szeroka weranda, a z dachu wyrastał wielki kamienny komin. W wiklinowych koszach na werandzie rosły kwiaty, wysokie, podwójne drzwi wyglądały tak, jakby mogły wytrzymać oblężenie.

Mal westchnęła z zazdrością.

– Jakie jeszcze niespodzianki budowlane chowają w zanadrzu Jordanowie? Zamek w Hiszpanii? Willę w Toskanii?

– Obawiam się, że to już wszystko. Żeby zakwalifikować się na posiadacza zamku, trzeba, moim zdaniem, być co najmniej markizem, a Jordanowie mieli w swej genealogii zwykłych „panów”.

– I jednego detektywa – zauważyła.

– Zapomnijmy na ten weekend o detektywie. Squeeze zapiszczał i Mal powiedziała:

– Och, biedactwo, zapomnieliśmy o nim.

Harry otworzył drzwi samochodu i pies zaczął ich obskakiwać w ekstazie szczęścia.

– Widzę, że nie tylko mnie się tu podoba – zauważyła Mal. Harry roześmiał się, kiedy pies pognał do lasu.

– Myślę, że tutaj czuje się bliższy swoim wilczym przodkom. Znów staje się dzikim stworzeniem.

Wyjął torby z bagażnika i wniósł je na werandę. Mal poszła za nim z koszykiem piknikowym, który przygotował dla niej kucharz z „Ritza”. Harry otworzył drzwi i Mal ujrzała kolejne arcydzieło Jordanów.

Dom wyglądał jakby urządzał go Ralph Lauren, z tym że wyglądał tak na długo, zanim Lauren przyszedł na świat. Cedrowe belki pociemniały, podłogi z szerokich desek połyskiwały w słońcu. Na ścianach wisiały derki Nawajów, pod ścianami, na masywnych ławach stały rzeźby koni i jeźdźców Charlesa Remingtona, a na sześciocalowej, cedrowej belce, tworzącej obramowanie kominka, rozpierał się portret założyciela rodziny. Ogromny kominek, zbudowany z kamienia, był dość obszerny, by upiec w nim wołu, gdyby kogoś naszła ochota. W kanapach przed kominkiem można się było utopić.

– Och! – powtórzyła Mal. – Och, Harry!

Przeciągnął dłonią po szczeciniastej brodzie. Wydawał się rozbawiony.

– Jak na reporterkę, nie grzeszysz wymownością.

– W tym okrzyku zawarłam przecież wszystko. Ale skoro pragniesz słów: Harry, tu jest cudownie! Zdajesz sobie sprawę, że kobieta mogłaby wyjść za ciebie tylko dla twoich posiadłości? Dokądkolwiek mnie zabierasz, nie chce mi się stamtąd wyjeżdżać – opadła na pierwszą z brzegu kanapę.

– Zapamiętam to, Malone. Chodź, pokażę ci resztę.

Podeszli do rzędu okien na tyłach domu i Mal jęknęła z zachwytu. Zbocze góry opadało stromo, przez koronkę zieleni prześwitywały tafla jeziora i odległe szczyty gór. Harry otworzył szklane drzwi i wyszli na tras. Stanęli przy balustradzie, chłonąc ciszę i piękno. Wysoko ponad ich głowami dzięcioł wybijał radosny rytm, wiatr szumiał w koronach drzew, w dole szurały jakieś małe stworzonka. Nawet światło słoneczne, wyzłacające cały krajobraz wydawało się namacalne.

– Szkoda słów – powiedziała Mal słabo.

– Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżam, zadaję sobie pytanie, co robię na ulicach miasta, ścigając morderców – odezwał się Harry. – Codziennie oglądam potworności, jakie człowiek wyrządza drugiemu człowiekowi. W zbliżeniu i kolorze. A potem mam to – ruchem ręki ogarnął krajobraz. – Przyjazd tutaj to dla mnie odrodzenie.

– „Uzdrawia moją duszę” – zacytowała.

– Ktokolwiek napisał ten psalm, miał świętą rację. Choć był ktoś, kto by się z tobą nie zgodził.

Wiedziała, o kim myśli.

– Twoja żona?

– Jilly nie znosiła tego miejsca. Przyjechała tu tylko raz i uznała, że w zupełności wystarczy. Powiedziała, że właśnie przed czymś takim całe życie uciekała – skrzywił się. – Miała wtedy dwadzieścia jeden lat.

– I była miłą, dobrze wychowaną panienką, którą prowadziłeś do kotyliona. I która pozwoliła ci włożyć rękę pod spódnicę w drodze do domu.

– Naprawdę tak myślisz?

– Z kim innym mógłbyś się ożenić? – Mal wzruszyła ramionami. Stał oparty o balustradę, zapatrzony przed siebie, ale Mal wiedziała, że nie dostrzega krajobrazu.

– Jilly miała dziewiętnaście lat, kiedy ją poznałem – powiedział cicho. – Była kelnerką w przydrożnym motelu. Nazywał się „Country Cousins”.

Pochodziła z małego miasteczka z Alabamy i mówiła miękkim, południowym akcentem.

Uginały mi się kolana od samego słuchania. Miała długie, jasne włosy i oczy w kolorze whisky, a kiedy szła przez salę, patrzyli na nią wszyscy mężczyźni. Była dzika i nieokiełznana. Jeździła na starym buicku, a ja czekałam aż skończy pracę, po to tylko, by zobaczyć, jak z rozwianymi włosami wyjeżdża na szosę.

Z miejsca dała mi kosza. „Wracaj do tatusia, synku”, powiedziała z wyższością dojrzałej, doświadczonej przez życie kobiety, przemawiającej do studencika. Nie skusił jej nawet porsche. „Przyjeżdżają tu faceci w ferrari, nic mi po tobie”, powiedziała.

Uganiałem się za nią miesiącami, bezskutecznie. Twierdziła, że nie nadajemy na tej samej częstotliwości.