Wiedziałem, że bierze prochy, znałem nawet faceta, który ją zaopatrywał – spojrzał na Mal. – Musisz wiedzieć, że Jilly wyglądała jak Panna Zdrowie i Niewinność we własnej osobie – wysoka, na wskroś amerykańska dziewczyna o blond włosach. To, że bierze, wkurwiało mnie maksymalnie, ale byłem bezradny.
Potem zaprosiłem ją na uroczystość wręczenia dyplomów na Harvardzie. Byłem zdumiony, kiedy zgodziła się przyjść. „Co się nosi na tych fikuśnych uroczystościach?”, zapytała i po raz pierwszy zauważyłem, że jest zdenerwowana.
„Cokolwiek – powiedziałem. – Coś niewyszukanego.”
Wystąpiła w białej bluzeczce, spódnicy do kolan, z włosami przewiązanymi wstążką. Uważałem, że wygląda cudownie. Przypominała raczej dziewczynę z lat pięćdziesiątych niż motocyklistkę w czarnej skórze.
Ta uroczystość odmieniła jej życie. Siedziała obok mojej matki, zachowywała się jak młoda dama, mówiła co należy tym swoim południowym akcentem i wiedziałem, że pochłania to życie.
Poszliśmy na kolację do „Lockobers”. Domagała się, żeby opowiedzieć jej historię obrazu nagiej piękności nad barem, którą okrywa się czarną krepą za każdym razem, gdy Harvard przegra z Yale. Zafascynowała ją tradycja, która wiąże się ze studiami i posiadaniem pieniędzy.
– Dobra, Harry – powiedziała później. – Rzucam kelnerstwo, rzucam prochy i rzucam wódę. Zostanę damą.
I została. Nie było to trudne. Odpowiednia fryzura, odpowiednie ubranie, odpowiednie maniery. Kiedy się pobraliśmy, była już dziewczęciem z wyższych sfer. A potem ja odebrałem jej ten wizerunek niby dziecku zabawkę.
– Wyszłam za prawnika, nie za policjanta – powiedziała, kiedy wstąpiłem do policji. Byliśmy dwa lata po ślubie, ale przez ostatni rok czuła się samotna.
Trzymała już kogoś w odwodzie.
Harry oderwał wzrok od widoku gór i jeziora. Wzruszył ramionami.
– No i tyle. Dałem jej wszystko, czego chciała, a potem jej to odebrałem.
Lubiła życie towarzyskie wyższych sfer, przyjęcia, bankiety i stroje. Ma to wszystko teraz, w Greenwich, Connecticut. Urodziła dwoje dzieci i bardzo dużo czasu poświęca działalności charytatywnej.
Mal ujrzała bolesny wyraz w jego oczach.
– Przykro mi, Harry.
– Niepotrzebnie. To przeszłość. Dziś mogę jej nawet dobrze życzyć. Rozmawiamy od czasu do czasu. Jest miłą, pospolitą kobietą – uśmiechnął się cierpko. – Ona chciała prawnika, a ja chciałem motocyklistkę na Harley’u z rozwianymi blond włosami. Pozostała mi po tym słabość do kelnerek.
Objął ją za ramiona i przyciągnął lekko.
– Mówiłem ci, że tutaj oczyszcza się duszę.
Poprowadził ją na górę po szerokich schodach. Stare, sosnowe stopnie skrzypiały pod ich stopami. Harry otworzył wielkie drzwi na piętrze i powiedział:
– Twoje lokum.
Jednym spojrzeniem ogarnęła strzelisty sufit, ścianę okien wychodzących na tą samą stronę domu, co weranda, proste sosnowe łóżko zasłane puchową pierzyną, wyfroterowane podłogi ze starymi, jedwabnymi dywanikami. W kącie stała wielgachna szafa, którą stolarz musiał zrobić na miejscu, ponieważ w żadnym razie nie dałoby się jej wnieść. Przed kamiennym kominkiem stały dwa wygodne fotele w biało-czerwona kratę, lampki wyposażono w różowe abażury, żeby rzucały ciepłą poświatę w zimowe wieczory, a na półkach stała bogata kolekcja książek dla gości cierpiących na bezsenność.
– Prawie żałuję, że nie pada śnieg – powiedziała Mal. – Moglibyśmy wrzucić polano do ognia, zapalić lampki i…
– I? – z nadzieją uniósł brwi.
– I… zrobić sobie piknik – dokończyła stanowczo. – Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu.
Zeszli do wielkiej, kwadratowej kuchni. Była zaskakująco staroświecka, z ladą wyłożoną kafelkami, prostymi sosnowymi szafkami i antycznym, żelaznym piecem, który zajmował pół ściany. W kącie stał kamienny kominek, a stary, sosnowy stół zbielał od częstego szorowania. Okalało go dwanaście krzeseł, każde z innej parafii.
– Za życia taty dom wypełniali ludzie – powiedział Harry. – Tu zawsze pełno było ciotek, wujów, kuzynów, dziadków, przyjaciół. I, oczywiście, psów. Ten stary piec przeżył niejeden bankiet. Pamiętam, kiedy byłem chłopcem, chowałem się pod stołem, choć od dawna powinienem spać, podczas gdy oni jedli kolację.
Oczywiście, wiedzieli, że tam jestem, ale pozwalali mi trwać w przekonaniu, że ich przechytrzyłem. Nie było końca anegdotom, wspomnieniom, historiom o rybach, które złowili, trasach narciarskich, które przebyli, zależnie od pory roku.
Najbardziej lubiłem, kiedy za oknami prószył śnieg, ogień huczał za kratą, a w powietrzu unosił się zapach gulaszu, gotowanego przez matkę. Albo chleba, który był specjalnością taty. Jego „odprężeniem”, jak mawiał. Stał przy blacie, po łokcie w mące, wściekle ugniatając ciasto. Zdaniem mamy, wyobrażał sobie, że są to jego klienci.
Na twarzy Harry’ego malowała się radość tamtych czasów i Mal pozazdrościła mu wspomnień. Ona odnajdywała jedynie białe plamy tam, gdzie powinna być rodzina, przyjaciele, miłość.
Z uśmiechem przejechał dłonią po szorstkiej brodzie.
– W tamtych czasach ludzie umieli cieszyć się życiem. Obowiązywał zakaz radia i telewizji, choć, w drodze wyjątku, pozwolono matce przywieźć adapter. Wciąż stoi na półce przy kominku w dużym pokoju, razem z jej kolekcją płyt. Znajdziesz wśród nich „Smoke Gets In Your Eyes”. Oprócz adaptera było jeszcze stare pianino, do którego zasiadali wszyscy po kolei, choć nikt nie był wirtuozem. Graliśmy w gry planszowe, w pokera, a popołudniami, kiedy padał śnieg i nie można było wyjść na dwór, bawiliśmy się w szarady. Po kolacji ktoś zaczynał brzdąkać na pianinie, albo mama nastawiała płytę. Wysączali kieliszeczek brandy przed snem, a psy drzemały przed kominkiem.
Ciągle ich widzę, w świetle lamp, takich jak wówczas, choć wielu powędrowało już do krainy cieni. Czasem, kiedy jestem tu sam, wyobrażam sobie, że czuję ich wokół siebie. To jest miłe uczucie, jakby otaczali mnie starzy przyjaciele.
Mal wpatrywała się w niego jak dziecko, słuchające pasjonującej bajki.
– Teraz rozumiesz, dlaczego tak kocham to miejsce – powiedział Harry. – Za poczucie trwałości, za dobre wspomnienia. Takie wspomnienia chciałbym przekazać swoim dzieciom.
Podszedł do stołu, otworzył koszyk piknikowy.
– Myślałem, że umierasz z głodu? – wpadł w swój zwykły, żartobliwy ton, ale Mal myślała ciągle o uroczym obrazku nieznanego świata, jaki przed nią namalował.
Łaknęła jego życia, nie jedzenia.
Harry przełożył zawartość psiej puszki do metalowej miski i Squeeze wyprysnął spod tarasu, gdzie węszył za potencjalnymi królikami.
Mal rozłożyła zapasy na stole na tarasie, Harry przyniósł talerze i sztućce.
Zdumiał się na widok pieczonego kurczaka, młodych ziemniaczków w sosie winnym, szparagów. Na stole znalazł się również francuski ser, bochenek chrupkiego chleba i gruszki w polewie winnej.
– Myślałem o czymś w rodzaju kanapki z indykiem – powiedział, nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia.
Mal jęknęła.
– Przynoszę ci pożywienie bogów, a ty chcesz kanapkę z indykiem!
– Żartowałem. Ta uczta wymaga dodatku w postaci dobrego, czerwonego wina.
Poszedł do domu, ale go odwołała.
– Woda wystarczy. Muszę być w formie na tę wspinaczkę, na którą zabierzesz mnie zaraz potem.
– Potem? Potem będę musiał odpocząć. Roześmiała się.
– Posłuchaj, Harry Jordan. Kupiłam strój specjalnie na tę okazję i mam zamiar go wykorzystać.
Squeeze tęsknym wzrokiem wodził za jedzeniem i Harry rzucił mu kawałek kurczaka.
– Musi nabrać sił przed tym wspinaczkowym maratonem, na jaki go zabierasz.