Uśmiechnęła się, pogryzając z zadowoleniem szparagi, popijając źródlaną wodę.
Pomyślała, że szczęście jest jak pieniądze; nie masz go – nie wiesz co tracisz, masz – nawet o nim nie myślisz.
Długo marudzili przy jedzeniu, potem Harry powiedział, bardzo oficjalnym tonem:
– No dobra! Masz pięć minut, żeby się przebrać i ruszamy. Zanim popsuje się pogoda.
Zerknęła na bezchmurne niebo i rzuciła Harry’emu pełne politowania spojrzenie.
– A tak na marginesie – zawołała, już ze szczytu schodów. – Gdzie ty śpisz?
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Już się bałem, że nie zapytasz. Pokażę ci, kiedy wrócimy. Nie martw się.
Tutejsze sypialnie pomieszczą nie tylko mnie i Squeeze’a, ale jeszcze parę osób, które zechciałyby wpaść w odwiedziny. Co jest nader mało prawdopodobne, Malone.
– Mallory – rzuciła przez ramię, wchodząc do pięknego pokoju, który na jedną, cudowną noc pozwolono jej uważać za własny.
Szybko przebrała się w grube szorty z szorstkiego płótna, zaopatrzone w niezliczoną ilość kieszeni, białą koszulkę polo, grube, szare skarpety i ciężkie buty na grubej podeszwie, których sznurowanie trwało całe wieki. Umalowała usta, włożyła baseballową czapeczkę i zeszła hałaśliwie ze schodów.
Harry czekał na nią na dole, ze Squeezem przy nodze. Ubrany był w szerokie, żeglarskie szorty w kolorze brudnego różu, biało-czarną koszulkę rugbisty, znoszone buty i wędkarską czapeczkę. Kiedy tak na nią patrzył, nie dostrzegła w jego twarzy cienia drwiny, ale wiedziała, że z pewnością gdzieś się czai.
– Mam wrażenie, że znowu popełniłam odzieżową gafę – powiedziała niepewnie.
– Powiedzmy po prostu, że twój styl jest zbyt „serio” na taką okazję. W sklepie powiedziano jej coś wręcz przeciwnego. Marszcząc czoło, zmierzyła Harry’ego wzrokiem od stóp do głowy.
– Wygląda na to, że powinnam założyć coś różowego – powiedziała sardonicznie.
– Przyjmę ten cios jak mężczyzna, Malone. Choć na swoją obronę powiem tylko, że ten odcień różu znany jest powszechnie pod nazwą koralowego. Wszyscy to noszą na wyspach, żeglują w tym, jedzą kolacje…
– Chodzą w góry?
– Cóż, może rzeczywiście jestem pod tym względem wyjątkiem. A teraz, kiedy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, w drogę!
Squeeze podchwycił znane słowo i ruszył do drzwi w radosnych podskokach. Mal patrzyła na niego ze szczytu schodów. Pies biegał w kółko, poszczekiwał, zachłystując się wolnością. Pomyślała, że chętnie poszłaby w jego ślady.
27.
Harry wybrał górski szlak przez las. Squeeze prowadził, co kilka minut wracając, by sprawdzić, czy idą za nim. Powietrze przesycone było zapachem wilgotnej ziemi, nad głowami ptaki wyfruwały z gniazd, zaalarmowane hałasem.
Po pół godzinie Mal oddychała z otwartymi ustami, ale ponieważ Harry maszerował nieprzerwanie, postanowiła, że się nie podda.
Kiedy po kolejnej pół godzinie dotarli na trawiasty płaskowyż, jej buty zmieniły się w żelazne imadła, ciężkie szorty ocierały uda, była zlana potem. Rzuciła się z ulgą na trawę, zbyt zdyszana, by mówić.
– Przyjemnie było, prawda? – zapytał Harry. Otworzyła oczy i wbiła w niego płonący wzrok.
– Sadysta!
Przykucnął przy niej, ostrożnie przeciągnął palcem po czerwonych otarciach na udach.
– Co masz pod spodem? – zapytał. Spojrzała na niego z przerażeniem.
– Wybrałeś sobie zupełnie niestosowną chwilę na zaloty, detektywie! Jęknął.
– Oddaj mi sprawiedliwość, Malone! Naprawdę nie próbuję cię uwieść. Chcę wiedzieć, co masz pod spodem, ponieważ nie możesz iść dalej w tych idiotycznych portkach. Chyba że lubisz, jak ci się ciało odrywa od kości.
– A! – powiedziała zbita z tropu. – W porządku. Mam na sobie bokserki.
– No to ściągaj spodnie. Natomiast pod żadnym pozorem nie wolno ci ściągnąć butów. Już ich nie założysz. Poczekaj chwilę! – przyklęknął przed nią i poluzował sznurowadła. Krew zaczęła krążyć swobodnie i Mal wydała westchnienie ulgi.
Odwrócił głowę, kiedy ściągała spodnie.
– Możesz już patrzeć – powiedziała, mocno zawstydzona. Spojrzał na nią i wybuchnął śmiechem.
– Patrzcie państwo! Różowe! – chichotał jak opętany.
– Harry Jordan, masz natychmiast przestać! – zawołała ze złością. – Nic ci do mojej bielizny.
– Ależ owszem, Malone. To za twoim różowym tyłeczkiem będę szedł całą długą drogę do domu – wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. – Trzymaj się mnie. Może być ślisko.
Byli w połowie drogi, kiedy zauważyła, że niebo się zachmurzyło. W ciągu paru minut przeszło wszystkie odcienie szarości, aż po barwę granitu. Deszcz załomotał w dach z liści jak seria z karabinu maszynowego, duże pojedyncze krople spadły im na głowy, zmieniając się szybko w potok.
Mal została w tyle. Harry szedł miarowym krokiem, obojętny na ulewę, a za nim biegł Squeeze powiewając ogonem jak flagą. Wlokła się za nim, zdecydowana nie narzekać. Ubranie przylgnęło jej do ciała, jakby wyjęła je z pralki. Nogi ją bolały, a szlak zmienił się w bagnisko. Poślizgnęła się i upadła. Poderwała się na nogi, zaciskając zęby.
– Nie będziesz narzekać – powiedziała sobie. – I z całą pewnością nie powiesz: po jaką cholerę zabrałeś mnie na tę idiotyczną wycieczkę. A już na pewno nie zaczniesz płakać…
– Spójrz! – Harry zatrzymał się tak nagle, że wpadła mu na plecy. Podtrzymał ją i przytknął usta do jej ucha.
– Tam, pod drzewem – szepnął.
Ujrzała rodzinę szopów przycupniętą pod gałęzią. Mama, tata i dwoje maleństw spoglądało na nich poważnie, okrągłymi oczami w biało-czarnych obwódkach. Mal nigdy nie widziała nic równie zachwycającego, a srebrna zasłona deszczu nadawała tej scenie jakiś magiczny charakter.
Harry ujrzał, jak uśmiech znów rozjaśnia jej twarz. Zgubiła swoją baseballową czapeczkę, mokre włosy oblepiały głowę. Bluzka i różowe spodenki pieszczotliwie przylgnęły do ciała, obryzgane błotem. Widocznie upadła, bo miała zdartą skórę na kolanach. Jednak się nie skarżyła.
– Chodźmy! – powiedział.
– Daleko jeszcze? – najchętniej odgryzłaby sobie język. Nie chciała tego powiedzieć. Wypsnęło się jej.
Rzucił jej kpiące spojrzenie spod uniesionych brwi.
– Chyba się nie poddajesz?
– Skąd!
– To dobrze. Byłoby przykro, gdybym musiał cię nieść.
Rzuciła mu mordercze spojrzenie i powlokła się za nim, noga za nogą, wpatrzona w błotnistą ścieżkę. Po bardzo długim, mokrym, bolesnym czasie, Harry zawołał:
– Dom!
Znajdowali się u podnóża wzniesienia, na którym stała chata. Mal wydało się Mont Everestem. Gapiła się na stromą ścieżkę i po raz pierwszy opadło ją zwątpienie czy dojdzie. Bolały ją uda, kolana miała starte, stopy wydawały się dwukrotnie większe niż normalnie.
– Chyba nie zrezygnujesz teraz, Malone?
Zajrzał jej w twarz. Usta jej drżały, ale nie miała zamiaru się poddać.
– Wejdę tam, choćby na czworaka – burknęła. Potrząsnął głową, nie mogąc się nadziwić jej uporowi.
– Nikt nie wymaga od ciebie podobnego aktu skruchy.
– Jesteś łajdakiem Harry Jordan! – zawołała i rzuciła się z determinacją w stronę urwiska.
Chwycił ją wpół. Okładała go pięściami, ale on tylko się roześmiał.
– Daj spokój, Malone, wiesz, że nie dojdziesz o własnych siłach. Wiedziała, że mówi prawdę, choć nienawidziła go za to.
Wniósł ją aż na piętro, do jej pokoju. Posadził w fotelu, podłożył ogień pod stosik drewna, już przygotowany w kominku i pomaszerował do łazienki.