Drań, nie jest nawet zdyszany, pomyślała Mal z goryczą. Słyszała, jak puszcza wodę do wanny, potem zapach lilii wypełnił pokój.
Kiedy wrócił, ogień już trzaskał na kominku.
– Kąpiel gotowa, madame – powiedział. Jak przewidywał, siedziała dokładnie w takiej pozycji, w jakiej ją zostawił.
Ukląkł i rozsznurował jej buty, zsunął je najostrożniej jak potrafił. Jęknęła, kiedy ściągnął grube skarpety. Szlak bąbli znaczył duże palce u nóg, pięty miała starte. Harry westchnął i znowu poszedł do łazienki. Po chwili wrócił z wodą utlenioną i watą.
Tkwiła w fotelu z odrzuconą do tyłu głową i nogami sterczącymi sztywno, jak u zepsutej lalki.
– Będzie trochę piekło – ostrzegł. Oczyścił jej otarte kolana i stopy.
– Auuu! – syknęła, nie otwierając oczu. – Au, au…
– W porządku, już po bólu. Czas na kąpiel.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z niechęcią, ale wziął ją na ręce i zaniósł do łazienki.
– Zakładam, że sama potrafisz się rozebrać?
– Zakładasz słusznie! – spiorunowała go wzrokiem. Uśmiechnął się promiennie i zamknął drzwi.
– Aha, Malone? – wsunął głowę do łazienki i usłyszał jej jęk. – Chciałem zabrać cię na kolację do miejscowego pensjonatu, ale myślę, że potrzebujesz trochę czasu na lizanie ran. Co powiesz na to, żebym coś ugotował?
– Ty? Ugotował? – roześmiała się sceptycznie.
– Spróbuj, zanim zaczniesz krytykować, Malone – powiedział z wyższością i zniknął.
Leżąc w gorącej wodzie w wielkiej starej wannie na wygiętych nóżkach, Mal pomyślała, że jest to najprzyjemniejszy moment tego koszmarnego dnia.
Koszmarnego, jeżeli nie liczyć pikniku. I spotkania z rodziną szopów, zerkających na nią poprzez deszcz. I widoku Squeeze’a, którego rozsadzała zwyczajna radość życia.
Pławiła się w wodzie niby foka, czując jak ból ulatuje, a cudowne ciepło przenika ją na wskroś. Woda pachniała liliami. Na wiktoriańskiej umywalce zauważyła ledwo napoczęty flakon wonnego olejku. Nie mógł należeć do matki Harry’ego. Po prostu nie był w jej stylu. Harry musiał to kupić specjalnie dla niej.
Pomyślała z rozbawieniem, że nie wkupi się w jej łaski butelką płynu do kąpieli.
Nie po tym, co jej zrobił!
Wyszła z wanny, otuliła się ogromnym ręcznikiem kąpielowym i szybko przebiegła do sypialni. Przycupnęła przed kominkiem, rozkoszując się ciepłem. Był taki moment, tam na szlaku, kiedy myślała, że nigdy się już nie rozgrzeje.
Rozczesała włosy, natarła kremem nawilżającym osmaganą wiatrem twarz, wklepała balsam w rany. Zawahała się na sekundę, po czym, nie dając sobie czasu do namysłu, obficie skropiła się „Nocturenes”.
Założyła męską, flanelową koszulę, o parę numerów za dużą, grube wełniane białe skarpety i przetrząsnęła walizkę w poszukiwaniu szlafroka. Widocznie zapomniała go zapakować. Zła, naciągnęła na piżamę niebieski sweter.
Przyjrzała się sobie w lustrze. Twarz miała zaróżowioną po kąpieli, nie umalowaną, włosy gładko przyczesane. Zdjęła kontaktówki i założyła małe okulary w złotej oprawce. Pomyślała, że jeżeli Harry Jordan miał wobec niej jakieś miłosne plany, zrezygnuje z nich w chwili, gdy ją zobaczy. Wyglądała jak chłopczyca. Nie mówiąc o tym, że nadal mogłaby go udusić gołymi rękami.
Kuśtykając sztywno po schodach, czuła aromatyczne zapachy z kuchni. Lampy płonęły, w wielkim kominku paliło się olbrzymie polano. Jedna ze starych płyt Miffy potrzaskiwała cicho, ale muzyka była dobra: Nat King Cole śpiewał „When I Fali In Love”. A na stoliku do kawy stała otwarta butelka wina i dwa proste, lecz piękne kieliszki.
Mal ulokowała się na kanapie najbliższej kominka. Wysoko oparła stopy i westchnęła z ulgą, zastanawiając się, ile upłynie czasu nim zagoją się bąble i znów będzie mogła założyć buty. Deszcz nadal bębnił o ścianę okien, widziała wierzchołki drzew targane wiatrem.
Głębiej wtuliła się w kanapę, czując przypływ dobrego samopoczucia. Obserwowanie burzy z zacisznego pokoju dawało dziwne poczucie bezpieczeństwa.
– Tutaj jesteś! – Harry stanął w drzwiach. Ubrany był w ukochane dżinsy, białą koszulę i kucharski fartuch w biało-niebieskie pasy. Przez ramię miał przerzucony idealnie czysty ręcznik do naczyń. Wypisz wymaluj – francuski kelner. Nalał wino do kieliszków, zerkając na nią z ukosa. Zauważył flanelową piżamę, sweter, nie umalowaną twarz i małe, złote okularki.
– Lepiej się czujesz?
– Dziękuję, tak. Ale nadal jestem na ciebie wściekła za tę wyprawę. Bolesny grymas wykrzywił mu twarz. Podał jej kieliszek i przesunął dłonią po zmierzwionych włosach.
– To przez te twoje idiotyczne buty. W dobrym obuwiu przeszłabyś jeszcze z dziesięć mil.
– A tak, ile mil przeszłam? – Zabrzmiało to zgryźliwie. Wzruszył ramionami.
– Pięć. Może sześć.
– Pionowo w gorę.
– Daj spokój, stopień nachylenia był niewielki.
– Niewielki!
Złowrogo błysnęła ku niemu oczami.
– Mogłaś dać sobie spokój w każdej chwili, gdy szliśmy pod górę – powiedział rozsądnie. – Skąd mogłem wiedzieć, że cierpisz? Jesteś męczennicą, czy co?
Wiedziała, że ma rację. W kłopoty wpędził ją własny upór. I nowe, drogie buty.
– Znowu się kłócimy – zauważyła pojednawczo.
Ich oczy się spotkały i poczuła w powietrzu dziwne napięcie.
– Wino jest zbyt dobre, żeby się przy nim kłócić. Mal podniosła kieliszek do ust i upiła łyczek.
– Czy jedzenie będzie równie dobre?
– Jedzenie! – pobiegł do kuchni, a ona uśmiechnęła się, odprężona. Harry miał rację; takim wieczorem można się tylko delektować. Burza za oknem, trzaskający ogień w kominku, światło lamp, słodka muzyka, dobre wino. Westchnęła z zadowoleniem. Wszystko to było warte niemal katorżniczego marszu po górach.
– Podano do stołu! – Harry wrócił z tacą. – Pomyślałem, że zjemy przed kominkiem. Omlet frittata – mój jedyny powód do kulinarnej chwały.
Postawił tacę i odkroił kawałek grubego, lekko przypalonego omleta. Ułożył go na zielonym talerzu w kształcie liścia sałaty i wręczył Mal.
– Omlet van Gogha – powiedziała z podziwem. Zapatrzony w nią nie słuchał. – Pamiętasz kanapkę Mattise’a?
– Myślałem właśnie jak ładnie dziś wyglądasz. Sweter harmonizuje z kolorem twoich oczu. I podobają mi się okulary.
– Teraz wiesz już najgorsze. Oto prawdziwa ja – nie mogła znieść, kiedy tak na nią patrzył. Jakby wiedział o niej więcej niż ona sama.
Harry obrzucił ją sceptycznym spojrzeniem, ale powiedział tylko:
– Jedz omlet, Malone, zanim ostygnie. Ugryzła kawałek.
– Jest doskonały – powiedziała ze zdziwieniem. – Co w niego włożyłeś?
– Szparagi, ziemniaki, kurczaka… Prawdę mówiąc – piknik. Poza tym jajka, trochę cebuli, szczyptę czosnku.
– A twierdziłeś, że nie umiesz gotować.
– Bo na tym kończą się moje umiejętności. Zazwyczaj zadowalam się pizzą z kuchenki mikrofalowej.
Roześmiała się.
– Ja płatkami kukurydzianymi. Główne danie mojego dzieciństwa.
– Opowiedz mi o tym dzieciństwie.
Podniosła kieliszek do ust, umykając wzrokiem w stronę płomieni.
– Szkoda psuć taki piękny wieczór rozmową o mnie. Potrząsnął głową z irytacją.
– Znowu zaczynasz! Wszystko jedno, taka była umowa, pamiętasz? Ja opowiadam swoją historię, ty swoją. Jak dotąd tylko ja dopełniłem warunków.
Mal przeredagowała swoje życie tak, że niewiele zostało z oryginału. Prawie uwierzyła, że fikcja jest prawdą. Wymazała najbardziej bolesne fragmenty, pozbyła się ich wraz z osobą Mary Mallory Malone.