Выбрать главу

– Nigdy nie dokończyłaś opowieści o latach spędzonych w Golden – powiedział.

Wzruszyła ramionami, nagle zupełnie mu obca.

– Mieszkałam tam. Potem wyjechałam.

Podszedł do okna i stanął odwrócony plecami, spoglądając na drzewa.

– A twoja matka? Co się z nią stało, Mal? Czuł jak tężeje z napięcia.

– Co to cię może obchodzić?

Podszedł do niej szybko, chwycił za ramiona, ale wyrwała mu się jednym ruchem, odskoczyła w tył.

– Musisz mi o tym opowiedzieć – nalegał. – To jedyny sposób, żebyś poczuła się lepiej.

Mal popatrzyła na niego zmrużonymi oczami. Nienawidziła go za to, że zmusza ją do powrotu do tamtych dni, nienawidziła wspomnień, które pogrzebała w ciemnych zakamarkach umysłu.

– Za kogo ty się właściwie uważasz?! – zawołała z gniewem. Harry popatrzył na nią spokojnie.

– Za przyjaciela.

Jej oczy pociemniały z bólu. Spuściła głowę, zagubiona, nieszczęśliwa. Harry zrozumiał, że przeniósł ją w przeszłość, że patrzy teraz na dziewczynę, którą była niegdyś.

Mal czuła, jak na samą myśl o powrocie strach pełznie jej po krzyżu, namacalny niby liszka. Pamiętała tamten dzień z najdrobniejszymi szczegółami. Słyszała niemal zawodzenie wiatru, ryk oceanu, widziała całą scenę tak wyraźnie, jakby zdarzyła się wczoraj.

Podróż z Seattle do małego nadmorskiego miasteczka w Oregonie była długa i męcząca. Ostatni etap Mal przebyła lokalnym autobusem, słynącym z tego, że potrafi wytrząść życie z pasażerów. Sama już nie wiedziała czy czuje ulgą czy strach, kiedy, podskakując na wybojach, wtoczył się na parking i stanął z dziwnym zgrzytem w silniku.

– Końcowy przystanek – powiedział kierowca, zdejmując czapkę i ocierając spocone czoło. Nie patrząc na nią, wygramolił się z zapadniętego krzesełka i wyszedł na zewnątrz.

Jej oczy, ukryte za grubymi szkłami w plastikowych oprawkach, pobiegły za nim.

Zataczając się na wietrze, szedł w stronę baraku, który służył jako kasa biletowa, kawiarnia i centrum informacji turystycznej. Mieszkała w Golden od sześciu lat. Jeździła autobusem Chucka Montgomery’ego setki razy, a on nigdy nie odnotował jej obecności. Takie to było miasto.

„Kurewska dziura”, jak nazwała je matka, kiedy wjechały do Golden po raz pierwszy, z dobytkiem upchniętym na tylnym siedzeniu turkusowego chevroleta z chromowanymi wykończeniami. Od tamtego czasu nic się nie zmieniło.

Zarzuciwszy na ramię mały, czarny plecak, wysiadła z autobusu. Wiatr uderzył ją w twarz pozbawiając na chwilę tchu, owijając tanią bawełnianą spódnicę wokół nóg, tłocząc sweter do piersi.

Rozejrzała się wyczekująco, ale parking był pusty. Z oddali dobiegał nigdy nie milknący ryk oceanu.

Odczekała parę minut, ale wysłużony chevrolet nie pojawił się. Nie pojawiła się również matka, choć Mal napisała do niej z uczelni, zawiadamiając, że przyjedzie autobusem o drugiej. Niepotrzebnie się fatygowała. Na matce nigdy nie mogła polegać.

– Dlaczego cię tu nie ma, mamo? Tylko ten jeden raz, kiedy naprawdę cię potrzebuję? – wyszeptała, czując wzbierające łzy.

Nie było sensu czekać. Wzięła plecak i ruszyła z dworca piechotą. Z opuszczoną głową brnęła pod wiatr znajomą drogą do miasta. Przypomniała sobie, że dziś jest Święto Dziękczynienia.

Miasteczko przyczep kempingowych leżało na wzgórzu, po gorszej stronie Golden.

Na szczycie odwróciła się i spojrzała na morze. Ogromne fale rozbijały się o brzeg z taką siłą, że czuła niemal drżenie nękanej ziemi. Słyszała ich odległe, głuche echo. Wiatr gwizdał jej w uszach.

Wolno poszła w stronę przyczepy. „Dom na kółkach”, nazywała ją matka, jakby takie czy inne określenie mogło podnieść ich status społeczny.

Wiele lat temu wiatr pourywał skrzynki na kwiatki, w pierwszym, optymistycznym roku w Golden, wypełnione czerwonymi gardeniami. Teraz zwisały z parapetów, ociekając wodą. Podarte koronkowe firanki powiewały w brudnych oknach. O zapachu pieczonego indyka nie było nawet mowy.

Drzwi były otwarte. Mary weszła i rozejrzała się.

– Mamo? – weszła do kuchni.

– Mamo? – zawołała ponownie, upuszczając plecak na podłogę. Jej list z zawiadomieniem o przyjeździe leżał na stole obok pustej filiżanki po kawie.

Sprawdziła wąski salonik i sypialnię na tyłach. Zajrzała do łazienki. Matki nie było.

Wróciła szybko do kuchni, dotknęła dzbanka z kawą. Był jeszcze ciepły.

W jednej chwili zrozumiała, gdzie poszła matka. Gdzie zawsze szła, ilekroć depresja spowiła ją niby czarna chmura.

Deszcz strumieniami płynął po szybach. Założyła pospiesznie jaskrawo-żółty sztormiak i wybiegła z przyczepy. Zbiegła z urwiska, zataczając się w podmuchach wiatru, aż dobrnęła do miejsca, gdzie droga zmieniała się w ścieżkę, prowadzącą na plażę.

Była przyzwyczajona do zimowych sztormów w Oregonie, kiedy potworne fale, narastające przez cztery tysiące mil swego biegu, zmieniały się w spienione potwory. Spadały na skały, wdzierały się na wydmy, miażdżąc wszystko na swej drodze.

Ocierając twarz z deszczu, stała zgięta w pół i osłaniała dłońmi oczy.

Dostrzegła ją, drobną figurkę na skałach, zapatrzoną w morze.

Nagle matka postąpiła krok, przechodząc na kamień położony bliżej fal.

Zatrzymała się na chwilę, po czym zrobiła następny krok. Znów się zatrzymała i Mary Mallory pomyślała, że wygląda to jak zabawa w klasy.

Za późno zrozumiała, co naprawdę robi jej matka.

– Mamusiu! – krzyknęła. – Mamusiu, nie!

Kolejny krok. Wielka fala sunęła ku brzegowi, z każdym metrem nabierając wysokości i siły. Matka uniosła oczy ku niebu, ekstatycznym ruchem wyrzuciła ramiona nad głowę. Fala porwała ją i w jednej sekundzie wchłonęła w siebie.

Mary Mallory tępo patrzyła na miejsce, gdzie przed chwilą stała jej matka. Nagle dostrzegła jej smukłe ciało na grzbiecie fal, wynoszone coraz wyżej i wyżej.

Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści stóp, aż wydawało się, że dotknęło szarych chmur. Potem fala załamała się, wzbijając obłok rozpylonej wody, rzucając ciało matki na skały.

Mary Mallory krzyknęła, kiedy cofająca się fala wyłuskała ciało i zabrała je ze sobą w szarozieloną kipiel.

Nigdy go nie odnaleziono.

Harry delikatnie pogłaskał jej pochyloną głowę. Litość wezbrała mu w sercu, kiedy przypomniał sobie własne idylliczne dzieciństwo na Farmie Jordana.

Popatrzyła na niego oczami zamglonymi od nie wypłakanych łez. Dostrzegła w nich dziwny wyraz: wahania, tęsknoty… ale trwało to ułamek sekundy.

Wyciągnął ramiona, a ona schroniła się w nich jak zbłąkany kociak, który szuka ciepła i ochrony. Miała wrażenie, że matka umarła wczoraj. Wspomnienia rozdarły zasklepioną ranę.

– Zawsze myślałam, że to przeze mnie – szepnęła. – List leżał na stole.

Napisałam, że wracam do domu, że jej potrzebuję. Ona tego nie chciała. Nie potrzebowała mnie.

– To nie była twoja wina – przekonywał łagodnie. – Nie mogłaś jej uratować – ale ona ukryła tylko twarz na jego piersi. – To wszystko minęło, Mal – powiedział stanowczo. – Należy do przeszłości, musisz o tym zapomnieć.

– Wiem – ale w jej głosie brakowało przekonania.

Harry miał wrażenie, że coś przed nim zataiła, chciał poprosić, żeby powiedziała wszystko do końca, uwolniła się ostatecznie od przeszłości. Ale uznał, że miała dosyć przeżyć jak na jeden dzień.

Pies wpadł do domu, wnosząc świeży zapach lasu i wiatru. Zatrzymał się i spojrzał na nich, przekrzywiając łeb. Potem szczeknął krótko, podbiegł i trącił nosem rękę Mal.