Podniosła głowę i popatrzyła na Squeeze’a.
– Och, Harry – powiedziała zdławionym głosem. – Jesteś człowiekiem, który ma wszystko.
Ale uśmiechała się, tarmosząc uszy Squeeze’a. Harry zrozumiał, że najgorsze minęło. Na razie.
29.
Mal Malone jeszcze zaprzątała mu myśli, kiedy stawił się wieczorem na cmentarną zmianę. Odwiózł ją na lotnisko, zaprowadził do wejścia do samolotu, pocałował dyskretnie w policzek, kiedy się żegnali pod obstrzałem ciekawskich spojrzeń. Prawie zapomniał, że Mal jest gwiazdą telewizyjną, że większość ludzi, przechodzących przez punkt odprawy, zna jej twarz równie dobrze jak własną. Po tym weekendzie stała się dla niego po prostu Maclass="underline" fascynującą kobietą, która weszła mu w krew, i która nieustannie się z nim kłóciła; piękną kobietą, która kochała się z nim tak, jakby robiła to z całego serca; kobietą z tajemniczą, tragiczną przeszłością.
– Zobaczę cię w przyszłym tygodniu? – zapytał, kiedy szli do wyjścia dla odlatujących.
Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem.
– Chcesz się ze mną zadawać mimo wszystko?
– Kto wie? Może – uśmiechnął się szeroko, pocałował ją w policzek. Wciągnął głęboko powietrze, jakby chciał zabrać ze sobą jej zapach. – Tym razem to nie jodyna – szepnął. – Mógłbym przysiąc.
Pomachała mu ze śmiechem na pożegnanie.
– Zadzwoń do mnie – zawołała, wchodząc do rękawa samolotu. Odwróciła się na chwilę – Harry.
– Tak, psze pani, Malone… Mal.
– Dzięki.
Podniósł dłoń do czoła, jakby chciał zasalutować.
Patrząc na puste miejsce, gdzie przed chwilą stała, zastanawiał się, dlaczego ma takie nieprzyjemne uczucie, że nie powiedziała mu wszystkiego.
Odwiózł psa do domu i zostawił, zwiniętego rozkosznie pod łóżkiem, śniącego bez wątpienia o królikach, wiewiórkach i szopach.
Na komendzie zapowiadała się spokojna noc. Niedziele często były spokojne, ludzie woleli mordować się w piątki i soboty, dając mu wytchnąć w dzień Boży.
O dziesiątej przyszło pierwsze zgłoszenie. Zadzwoniła kobieta, zaniepokojona nieobecnością siostry. Miały się spotkać, siostra nie zjawiła się, rozmowa, którą nagrała na automatyczną sekretarkę, została w dziwny sposób przerwana, a teraz nie podnosi słuchawki. Radiowóz pojechał pod wskazany adres, zabierając po drodze siostrę. Nikt nie odpowiadał na pukanie, ale siostra miała klucze. Tego, co znaleźli za drzwiami, nie można było nazwać ładnym widokiem.
– Ruszamy – powiedział Harry do Rossetti’ego, wstając zza biurka. Rossetti chwycił kubek z kawą i pobiegł za nim do samochodu. Harry usiadł za kierownicą i pomknęli na sygnale cichymi ulicami miasta.
– Paskudne zakończenie cudownego weekendu – powiedział Harry ponuro.
– Był aż taki cudowny?
– Dobrze się bawiłem, Rossetti – rozpędzony samochód pokonał zakręt na dwóch kołach, przeskoczył przez skrzyżowanie na czerwonym świetle.
– Vanessa kazała ci przekazać, żebyś nie zapomniał o przyjęciu. Mówi, że dwadzieścia jeden lat kończy się tylko raz.
– Nie zapomnę.
Fragment ulicy przed małym, drewnianym domem odgrodzony był pasmem żółtej taśmy, sygnalizującej miejsce przestępstwa. Trzy radiowozy błyskały czerwonym światłem.
Mały, niebieski neon, zaparkowany na niedużym podjeździe, wydawał się przy nich martwy. Tłumek ciekawskich sąsiadów tkwił za barierką z taśmy, dwaj umundurowani policjanci strzegli wejścia do domu.
Harry spostrzegł młodą kobietę, skuloną na tylnym siedzeniu radiowozu. Ze smutkiem pokiwał głową. Domyślił się, że to siostra zamordowanej. Będzie musiał z nią później porozmawiać.
Przywitał się z policjantami, zadał im parę pytań, otworzył drzwi i wszedł do mieszkania. Rossetti deptał mu po piętach.
Zapach krwi i martwego, dwudniowego ciała odrzucił ich do tyłu. Zapalili latarki. Policjanci niczego nie tknęli, nie włączyli nawet światła, na wypadek, gdyby morderca zostawił odciski palców na kontaktach. Coś zachrzęściło pod nogami Harry’ego. Skierował latarkę w dół.
– Groszek – stwierdził Rossetti ze zdumieniem. – Może dopadł jej, kiedy gotowała obiad.?
Dwa kroki za drzwiami natknęli się na kałużę krwi, zmieszanej z groszkiem. Krew była również na ścianie, na płaszczu przerzuconym przez krzesło, na drzwiach.
– Jezu! – mruknął Rossetti. – Jatka.
Harry przesunął snop światła wzdłuż ścieżki krwi, która prowadziła do ciała skulonego w drzwiach pokoju. Kobieta klęczała z twarzą wciśniętą w zakrwawiony dywan. Miała na sobie jedynie majtki. Długie, płomiennorude włosy zalśniły w świetle. Czarny kot siedział przy niej i patrzył na nich, nerwowo poruszając ogonem.
– To nie będzie miłe, Rossetti – powiedział cicho Harry. – I gdzie, do cholery, jest patolog?
– Już idzie, detektywie – policjant stanął w drzwiach, rozejrzał się i gwizdnął przeciągle.
– Nic dodać, nic ująć – powiedział z drżeniem. Lekarz policyjny przecisnął się obok niego. Był to doktor Blake, jeden z kilku patologów zatrudnionych przez wydział zabójstw.
– Uważam, że to przesada, detektywie Jordan, jest środek nocy – powiedział z rozdrażnieniem.
– Niech pan patrzy pod nogi! – zawołał Harry. – Nic tu jeszcze nie było robione.
– Wiem, wiem – powiedział lekarz. – Do licha, grzebię się w tym od dwudziestu lat, nie musi mi pan mówić, co mam robić. Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, po co ludzie mordują się w niedzielny wieczór i wyrywają człowieka z rozkosznej drzemki przy wieczornym wydaniu dziennika?
– Cholerny świat – powiedział Rossetti, przepuszczając fotografa. W minutę ustawił światła i sfotografował scenę zbrodni.
Doktor Blake przykucnął przy ciele.
– Nie ma wątpliwości jak umarła – powiedział energicznie. – Poderżnięte gardło, przecięta tętnica szyjna. Dwa odrębne cięcia. Do tego kilkanaście ran po nożu – robił starannie notatki, wskazując fotografowi rany do zbliżeń.
Harry stał w drzwiach, ze skrzyżowanymi ramionami i twarzą pozbawioną wyrazu.
– Kiedy to się stało, doktorze?
Blake zerknął ku niemu, poprawiając okulary.
– Co jest teraz? Jeszcze niedziela? – spojrzał na zielonkawe plamy na brzuchu ofiary, które wskazywały na rozpoczęcie procesu rozkładu. Ujął kobietę za nadgarstek, ciało było jeszcze sztywne. – Ślady zesztywnienia pośmiertnego.
Powiedziałbym sobota, wcześnie rano. Około trzydziestu paru godzin temu. Powiem wam więcej po zbadaniu vitreous humor.
Harry wiedział z doświadczenia, że doktor mówił o galaretowatej cieczy w oku, którą wydobędzie za pomocą strzykawki i która, z racji swojej odporności na zmiany pośmiertne, pozwoli określić z większą dokładnością czas zgonu.
Blake naciągnął na ręce i nogi ofiary plastikowe woreczki, by zabezpieczyć ewentualne ślady.
– Gwałtu nie było, detektywie – zauważył. – A przynajmniej nie widać śladów.
Choć mogę się mylić. Sekcja wykaże.
Doktor Blake spojrzał na zmaltretowaną, zakrwawioną twarz, po raz pierwszy dostrzegając w ofierze kobietę. Przyglądał się jej przez długą chwilę.
– Wiecie już, kto to jest? Harry potrząsnął głową.
– Na zewnątrz jest siostra. Zidentyfikuje ją.
– Trudno mieć pewność przy takich obrażeniach i przy takiej ilości krwi, ale wydaje się znajoma – zapakował instrumenty do czarnej torby, wstał. – No, ja swoje zrobiłem. Na razie. Teraz wasza kolej, panowie. Do zobaczenia w kostnicy.
– Dzięki, doktorze.
Wycofując się ostrożnie, doktor trącił coś nogą. Nie zwrócił na to uwagi, natomiast Harry usłyszał cichy brzęk. Powoli omiótł podłogę strumieniem światła.
– Detektywie! – powiedział z triumfem do Rossettiego. – Myślę, że znaleźliśmy narzędzie zbrodni.