– Co myślisz, Harry? – zapytał posępnie.
Harry rzucił się na twarde krzesło. Odchylił się na oparciu i zagapił w sufit.
– Myślę, że życie jest kurewskie – powiedział.
31.
Mal nie mogła spać – Ugniatała poduszkę, strzepywała koc, przewracała się z boku na bok tak długo, aż zmięte prześcieradła spowiły ją niby mumię. Z westchnieniem wydobyła się z pościeli i wstała.
Podeszła do okna, osłaniając się ramionami. Noc była pogodna i gwiaździsta, wypełniona różową poświatą Manhattanu. Pomyślała o detektywie Harrym, który pracuje na posterunku i pije za dużo czarnej kawy. Powiedział, że zawsze to robi na „cmentarnej zmianie”.
„Na cmentarnej zmianie”. Słowa natrętnie rozbrzmiewały w jej głowie. Zadrżała, wracając myślą do matki i tego, co się z nią stało.
Pamiętała, co czuła w dniu, kiedy nadszedł list z uczelni; kręciło jej się w głowie z podniecenia i strachu. Biała koperta z nadrukiem uniwersytetu stanowego leżała na szarym plastikowym stole o wygiętych metalowych nogach, o które zawsze obijała sobie golenie. Nie miała odwagi otworzyć listu. Matka paliła papierosa, gapiąc się tępo w przestrzeń. Marszczyła czoło, jakby z bólu, ale Mallory wiedziała, że matkę nękają zmory umysłu.
– To list z uczelni, mamo – powiedziała. Matka przeniosła wzrok ze ściany na córkę.
– O! – powiedziała i to było wszystko.
– Boje się go otworzyć, mamo – odezwała się znowu Mary Mallory. – Nie zrobiłabyś tego za mnie? – Koniuszkami placów przesunęła kopertę po stole.
Wiązała z nią wszystkie swoje nadzieje. Był w niej wyrok na nią. Zycie lub śmierć. Jeżeli dostała się na studia, będzie żyła, będzie się uczyła, dochrapie się przyszłości. Jeżeli oblała, będzie pracowała w „Lido Cafe” albo w „Golden Superman”, dopóki nie umrze z nudów i samotności. Wstrzymała oddech, kiedy matka wyciągnęła rękę i z wolna ujęła kopertę.
Obejrzała ją, przeczytała nazwisko i adres, bez końca obracała w swych chudych, nerwowych palcach. Westchnęła i odgarnęła z twarzy rzadkie, siwiejące włosy, upiła łyk kawy z filiżanki, która stała przed nią od para godzin. Zapaliła następnego papierosa od niedopałka, tlącego się jeszcze w metalowej popielniczce.
Mary Mallory myślała, że umrze z napięcia.
– Otwórz, mamo! – ponagliła matkę, głosem, który zabrzmiał obco nawet w jej uszach.
Matka zatknęła papierosa w kącik warg. Mrużąc bladoniebieskie oczy przed dymem, rozdarła kopertę. Mary Mallory zacisnęła mocno dłonie na krawędzi stołu. Nie mogła patrzeć, jak matka wolno rozpościera kartkę.
Matka przebiegła wzrokiem kilka linijek tekstu. Potem położyła list na stole i znowu zapatrzyła się w przestrzeń.
– Mamo? – Mary Mallory udało się zapanować nad sobą. W jej głosie słychać było tylko leciutkie drżenie.
Matka zaciągnęła się papierosem, odganiając dym ruchem wychudłej dłoni.
– Mamo… – zawołała w męce. – Co tam jest napisane? Matka potrząsnęła głową, wyrwana z letargu.
– A, tak… Och, że dostałaś stypendium, czy coś takiego.
Mary Mallory głęboko zaczerpnęła powietrza, pochwyciła list, przeczytała…
Wydała okrzyk radości. Poderwała się na nogi, ucałowała list, krzyknęła ponownie, skacząc, oszalała ze szczęścia. Stara przyczepa zakolebała się na cedrowych podkładach.
– Dostałam się! – krzyczała Mary Mallory. – Mamo, dostałam się! Matka spojrzała w okno.
– Spójrz, Mary Mallory, znowu pada – stwierdziła beznamiętnie. Wtedy Mary Mallory zrobiła coś niesłychanego. Podbiegła do matki i pocałowała ją w policzek. Matka skrzywiła się, przyłożyła dłoń do twarzy, wstrząśnięta.
– Załóż poncho, kiedy będziesz wychodziła – upomniała córkę. Chłodna reakcja matki nie ostudziła jej radości. Nic nie miało znaczenia, prócz zachwycającego faktu, że dostała się na studia. Nie umrze samotnie w Golden.
Ostatnie tygodnie szkoły i uroczystość rozdania dyplomów przebyła jak we mgle.
Odczytano jej nazwisko, wyszła, zarumieniona, by odebrać dyplom. Ale matki przy tym nie było.
Nie poszła na bal, który przez ostatnie tygodnie był głównym tematem rozmów w szkole. Koleżanki mówiły wyłącznie o sukniach i chłopcach. Zastanawiały się, czy dostaną staniki i z kim będą się całowały po balu, w Alei Zakochanych na drodze ku urwisku, w cieniu sekwoi, madronów i sosen ponderosa.
Mary Mallory schodziła im z drogi, żałując, że nie może zatkać sobie uszu i nie słyszeć ich szczebiotu. Dziewczęta były wszędzie: w łazienkach czesały i przeczesywały włosy, spacerowały parami na szkolnym dziedzińcu, w kafeterii, gdzie Mary Mallory jadła swoje kanapki z masłem orzechowym, z nosem w książce, jak zawsze sama.
Tylko jedna nauczycielka zdobyła się na to, by pogratulować jej zdobycia stypendium.
– Jesteś pracowita, Mary Mallory – powiedziała z aprobatą. – Wyższe wykształcenie pozwoli ci znaleźć przyzwoitą pracę, wyjdziesz na ludzi – nie powiedziała: w przeciwieństwie do swojej matki, ale Mary Mallory wiedziała, że to właśnie nauczycielka miała na myśli.
Już od dawna pracowała wieczorami i w weekendy w „Lido Diner”, krojąc cebulę, zmywając naczynia i nalewając kawę. Teraz zaczęła odkładać pieniądze na wyjazd na studia.
Zatrudniła się na lato w „Bartletts’s Brugs”. Rozpakowywała towary, ustawiała je na półkach, przenosiła w inne miejsca, słowem, pracowała jako pomoc do wszystkiego. Kupiła sobie parę swetrów, bluzek, jedną parę dżinsów i tanią torbę podróżną. Myślała, że długie letnie tygodnie nigdy się nie skończą. Nie mogła się już doczekać wyjazdu i nowego życia. Martwiła się tylko, że zostawia matkę samą.
W końcu nadszedł dzień, kiedy zapakowała torbę, kupiła bilet na autobus, starannie wykaligrafowała adres akademika i przyczepiła kartkę do drzwi lodówki.
Nie było ich stać na telefon i Mary Mallory powiedziała matce, że w razie potrzeby, musi skorzystać z budki telefonicznej. Umyła i wypolerowała chevroleta. Pozostało tylko przekonać matkę, żeby jeździła nim po kupony żywnościowe i na zakupy.
– Chodź, mamo – powiedziała, biorąc ją za rękę i wyciągając z fotela, gdzie oglądała telewizję. – Wybierzemy się na przejażdżkę.
– Jedź sama, Mary Mallory – matka próbowała wyrwać rękę, ale tym razem Mary Mallory była stanowcza. Mocno otoczyła matkę ramieniem i wyprowadziła z przyczepy na słoneczne popołudnie.
– Taki ładny dzień, mamo. Pomyślałam, że pojedziemy kupić ci papierosy i wstąpimy do supermarketu po coś dobrego na kolację. Będziemy świętować.
Matka pozwoliła posadzić się za kierownicą. Mary Mallory wsunęła kluczyk w stacyjkę.
– Pamiętasz, jak tu przyjechałaś, mamo? Taki kawał drogi z Seattle do Golden High? Teraz musisz dojechać tylko do sklepu i stacji benzynowej.
Matka ujęła kierownicę, docisnęła pedał gazu i samochód pomknął w dół zbocza.
Głowy odwracały się w ich kierunku, kiedy weszły do sklepu i Mary Mallory zarumieniła się, czując na sobie ciekawskie spojrzenia. Wiedziała, że tworzą dziwaczną parę: ona w swoich butelkowych okularach, spranej kwiecistej sukience, z kończynami jak patyki, i jej matka z rozwianymi, siwymi włosami, pustym wyrazem oczu i wyniszczoną twarzą, w niegdyś białej koszuli i niebieskiej, przykrótkiej spódnicy, odsłaniającej chude nogi. „Wyglądamy biednie”, pomyślała gniewnie. Bo były biedne. Tak biedne, że biedniejsze już być nie mogły. Ile można stracić, kiedy się nie ma nic?
Potem przypomniała sobie, że coś jednak ma. Zdobędzie wyższe wykształcenie.
Ogarnęło ją takie samo uniesienie jak wtedy, gdy matka powiedziała, że zamieszkają nad morzem. Z wyższym wykształceniem nareszcie stanie się „kimś”.