Szły wolno wzdłuż półek. Pokazywała matce, co kupić, co zrobić z kuponami przy kasie. Matka poruszała się jak lunatyczka i Mary Mallory mogła tylko mieć nadzieję, że głód przygna ją do sklepu.
W domu upiekła świąteczne steki na zdezelowanym grillu. Otworzyła puszkę fasolki po bretońsku i usiadły naprzeciwko siebie przy stole. Matka dziobała stek widelcem i Mary Mallory pomyślała ze smutkiem, że może to i lepiej. Mięso było żylaste. Ogarnęła ją rozpacz. Tak bardzo pragnęła podzielić się z matką swoim drobnym zwycięstwem, radością i podnieceniem, ale było to niemożliwe. Nawet świąteczna kolacja okazała się niewypałem.
Następnego ranka, kiedy Mal przyszła się pożegnać, matka siedziała na pomarańczowej, plastikowej kanapie i oglądała „The Today Show”.
– Wyjeżdżam, mamo – powiedziała ze smutkiem patrząc na chudą, żałosną postać skuloną w rogu kanapy. Matka obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem, po czym wróciła wzrokiem do ekranu telewizora.
– Jadę na studia, mamo.
– Wiem – odparła matka tym samym spokojnym tonem, jakim kwitowała wszystkie wiadomości, dobre i złe. – Baw się dobrze, Mary Mallory – i zapaliła kolejnego papierosa od niedopałka w popielniczce.
Mary Mallory położyła na chwilę rękę na głowie matki. Przepełniały ją ciepłe uczucia. Tak bardzo pragnęła uściskać ją, pocałować, wiedzieć, że matka się o nią troszczy.
– Do widzenia, mamo – powiedziała.
Matka wstała, żeby nalać sobie następną filiżankę kawy.
– Do widzenia – powiedziała z roztargnieniem.
Miasteczko uniwersyteckie było większe i bardziej rozległe niż sobie wyobrażała.
Nie zdawała sobie również sprawy, że będzie miała w pokoju współlokatorkę.
Zapukała nerwowo do drzwi, czekając aż ktoś powie „proszę”.
Junie Bennett z niezadowoleniem zmarszczyła brwi, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanęła Mary Mallory.
– O mój Boże, mysz przywleczona przez kota! – mruknęła pod nosem. – Cześć, jestem Junie Bennett – powiedziała głośno. – Łóżko przy oknie jest moje. Twoje jest pod ścianą. Kto pierwszy ten lepszy – dodała, obrzucając współlokatorkę krytycznym spojrzeniem zielonych oczu.
– Nazywam się Mary Mallory Malone – wyciągnęła rękę, pełna nadziei.
– Mary Mallory! – June uniosła brwi. – Jakieś zdrobnienia?
– Och… po prostu Mary. – Zaskoczona, błyskawicznie zmieniła swoje imię.
– Wychodzę na spotkanie z przyjaciółmi – June sięgnęła po sweter i torebkę. – Trzymaj rzeczy po swojej stronie pokoju, dobra?
Mary popatrzyła na nią ze smutkiem. Junie Bennett miała wszystko to, czego jej brakowało: gęste blond włosy, dobrą figurę, urodę, zadarty nosek, uszminkowane na czerwono wargi, pewność siebie i złotą bransoletkę na opalonym przegubie. Miała nawet zdrobniałe imię – Junie. Mary mogła się założyć, że w liceum była szefową drużyny dziewcząt kibicujących szkolnej drużynie. I była tak ładnie ubrana. Jej czerwona spódniczka i biała bluzka wyglądały na drogie i zupełnie nowe.
Junie nie była przyjacielska. Miała własne grono znajomych, do którego Mary nie została dopuszczona. Junie narzekała przed przyjaciółmi, że musi dzielić pokój z taką nieudacznicą. Kiedy tylko mogła, ignorowała Mary Mallory.
Mary wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, by zrozumieć, dlaczego. Miała siedemnaście lat i zerowe doświadczenie życiowe. Była bezbarwna, nijaka, obciążona kompleksami, zbyt biedna, by kupić sobie filiżankę kawy. Trzymała więc nos w książkach i uczyła się jak szalona. W ciągu tego pierwszego roku nie ominęła ani jednego wykładu, ani jednych ćwiczeń. Uczelnia znalazła jej pracę w kafeterii, a po paru tygodniach zatrudniła się również na obiadową zmianę w pobliskim barze szybkiej obsługi.
Przetrwała jakoś pierwsze samotne tygodnie. Z początku miała nadzieję nawiązać przyjaźnie. Uśmiechała się, witając kolegów z roku, ale wszyscy prowadzili ożywione życie towarzyskie, trzymali się w grupach, dla niej najwyraźniej zamkniętych. Ludzi, którzy, tak jak ona, odstawali od reszty, unikała, nie chcąc przyznać się do klęski. Okrzepła, myśląc wyłącznie o przyszłości i ucząc się zawzięcie.
Postanowiła, że zostanie dziennikarką. Pisanie słów przychodziło jej o wiele łatwiej niż ich wypowiadanie. Ubogie dzieciństwo rozwinęło w niej nieposkromioną ciekawość świata. Poza tym, dziennikarze nie muszą odpowiadać na pytania, oni je tylko zadają. Będzie mogła zachować swoje milczenie i swoją prywatność.
Snuła się po uniwersytecie jak szary duch, zamknięta w sobie, odzywała się tylko wtedy, gdy ją o coś pytano.
Pierwszy rok dłużył jej się niemiłosiernie. Nie nawiązała żadnych znajomości, miała za to znakomite stopnie. Pracując na dwie zmiany, wiązała jakoś koniec z końcem. Wróciła do domu, by przepracować całe lato w „Lido Cafe” na posadzie kelnerki.
Właścicielka, Dolores Power, pulchna kobieta o okrągłej twarzy i twardych oczach, której mąż był prezesem izby handlowej i Klubu Elks, wyraziła zdziwienie profesjonalizmem Mary.
– Wieczorami pracuję w barze w pobliżu uniwersytetu – wyjaśniła Mary. Była to jedyna wymiana zdań, jaka miała miejsce między Mary a jej pracodawczynią, jeśli nie liczyć uwag natury zawodowej oraz podziękowań przy wręczaniu cotygodniowej wypłaty.
Mary nie wiedziała, czy matka cieszy się z jej powrotu. Z pewnością ucieszyła się, że nie musi przez jakiś czas jeździć po kupony żywnościowe i na zakupy.
Była jeszcze chudsza niż przed rokiem i Mary podejrzewała, że matka nie je.
Przeznaczała więc sporą część zarobków na dobre jedzenie, próbując zachęcić ją przysmakami, pieczonym kurczakiem na niedzielny obiad i szarlotką na deser. Kupowała dużo świeżych owoców i pełnotłustego mleka, ale matka rozgrzebywała widelcem jedzenie i widać było, że zasiada do stołu tylko po to, żeby zadowolić córkę.
Mary z ulgą przyjęła powrót na uczelnię i przez jakiś czas jej życie toczyło się utartym torem. Potem nagle wszystko się zmieniło.
Właśnie wtedy pojechała do domu na Święto Dziękczynienia i zobaczyła, jak matka wchodzi do morza…
Z ciężkim westchnieniem Mal odwróciła się od okna i pięknego widoku Manhattanu.
Od lat nie myślała o matce, praktycznie od wyjazdu z Golden. Nie było pogrzebu; nikt przecież nie znał matki za życia, kto chciałby przyjść ją pożegnać, kiedy była martwa?
Mary Mallory również nie pożegnała się z matka, nie miała czasu na rozpacz i żałobę. Musiała usunąć matkę ze swego umysłu równie definitywnie, jak matka usunęła się ze świata.
Musiała, żeby przeżyć. Miała dopiero osiemnaście lat i była sama na świecie.
Studia niczego nie zmieniły – pozostała niewidzialna. Nie miała pieniędzy i nie miała przyjaciół, ponieważ nigdy nie posiadła sztuki ich zdobywania. Jej poziom wiary w siebie równał się zera.
Droga, jaką przebyła od tamtego, osiemnastoletniego stworzenia do kobiety, którą była dzisiaj, okazała się długa i ciężka. Cięższa niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I dlatego Mal nie pozwalała sobie o tym myśleć. Tylko wobec koszmarów była bezradna.
Na początku nawiedzały ją często, wkradały się, nieproszone, w sny: czarne demony wspomnień za dnia chowające się w zakamarkach podświadomości. Potem, stopniowo się ich pozbyła. Teraz przychodziły rzadko.
Mal krążyła po ciemnym mieszkaniu, myśląc o Harrym. Dziś się nie bała, nie musiała zapalać lamp, by odegnać czarne wspomnienia. Wiedziała, że to zasługa Harry’ego.
Weszła na taras i stanęła przy balustradzie, patrząc na miasto. Chłodny wiatr owiewał jej nagie ramiona, głaskał po włosach.
Potrafiła przywołać obraz matki na zawołanie, tak wyrazisty, jakby widziały się wczoraj. Chuda, krucha postać, zapadnięte policzki, jakby zaciągnęła się papierosem i tak zastygła, wypłowiałe włosy o nieokreślonej barwie ni to szarości, ni beżu. Pamiętała list na kuchennym stole, w którym zawiadamiała o swoim przyjeździe na weekend.