Takie ładne nazwisko: Summer Young. Mal próbowała ją sobie wyobrazić. Jakie miała ambicje, przyjaciół, rodzinę? Może zaliczała się do samotników, do studentek całkowicie pochłoniętych nauką, zdecydowanych iść własną drogą przez świat? Mal zadrżała na myśl o tym, co przydarzyło się Summer Young.
Sięgnęła po telefon i wystukała numer redakcji.
– Beth Hardy, słucham – jej asystentka odebrała telefon po pierwszym sygnale.
– Beth, to ja. Jestem w drodze na lotnisko. Wyłapałaś może informację o gwałcie i o zabójstwie studentki Uniwersytetu Bostońskiego?
– Jasne! Przecież to moja Alma Mater, pamiętasz? Mój Boże, Mal, do czego zmierza ten świat?! Gdyby zadzwoniła po ochronę studencką! Ale znam ten parking, zaledwie pięć minut od biblioteki. Pewnie uznała, że nie warto, że nie ma niebezpieczeństwa. Biedna mała – dodała ze smutkiem.
– Istnieje możliwość, że policja wiąże śmierć Young z dwoma podobnymi gwałtami i zabójstwami w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Zrób dla mnie małe rozeznanie, dobrze Beth? Zobacz, czego uda ci się dowiedzieć.
– Zrobisz z tego program?
Mal spoglądała ponuro przed siebie. W oddali ukazały się już budynki lotniska.
– Może. Tak mi coś chodzi po głowie. Myślę, że w tym wypadku kieruje mną zwykła ciekawość. Sprawdźmy, czy policja nie zachowała czegoś dla siebie. Masowego mordercy na wolności, na przykład.
Z niezadowoleniem zmarszczyła brwi, kiedy w aparacie odezwały się trzaski.
– Muszę kończyć, Beth. Zadzwonię z Londynu.
– Bon voyage! Zrób dobry wywiad! – zawołała Beth i odłożyła słuchawkę.
Dziesięć minut później Mallory Malone, przeprowadzona korytarzem dla ważnych osobistości, siedziała w Concordzie, a po dalszych pięciu minutach była już w powietrzu. Podziękowała za szampana i sok pomarańczowy, wypiła filiżankę herbaty, ignorując mężczyznę, który siedział obok i zdradzał wyraźną ochotę do pogawędki.
Wyrzuciwszy z pamięci Summer Young, wyjęła papiery i zajęła się opracowaniem wywiadu, punkt po punkcie.
Zanim się obejrzała, samolot zaczął schodzić do lądowania. Poszła do łazienki, przypudrowała ładny, choć trochę garbaty nos, umalowała usta beżową szminką Mocha i przyczesała krótkie włosy. Z troski o współpasażerów nie spryskała „Nocturnesem” przegubów dłoni i małego zagłębienia między piersiami.
Popatrzyła na siebie w lustrze, czując ruch samolotu pod stopami. No proszę, oto mała, nijaka Mary Mallory Malone z małego miasteczka w Oregonie, leci z prędkością światła na spotkanie z jednym z najbogatszych łajdaków na świecie!
Uśmiechnęła się. Czasami jej samej trudno było w to uwierzyć.
Chwilę później została przeprowadzona przez odprawę paszportową. Czekający rolls-royce zawiózł ją do Londynu, do luksusowego hotelu „Lanesborough”, gdzie otrzymała apartament z osobistym kamerdynerem.
– Och, Mary Mallory – powiedziała do siebie, niemal z lękiem. – Zostawiłaś daleko za sobą nocne autobusy i tego rdzewiejącego turkusowego chevroleta z chromowanymi wykończeniami.
6.
– Dzięki, za dobre chęci, Profesorku – powiedział Rossetti, sześć godzin później w drodze powrotnej do Bostonu. Siedzieli w przydrożnej kawiarni i jedli śniadanie albo lunch, Rossetti nie wiedział już co, ponieważ stracił wyczucie czasu.
– Dzięki. Nie jest to wiele, ale przynajmniej mamy punkt zaczepienia – Harry nie odrywał wzroku od portretu pamięciowego mordercy: typ kaukaski, szczupła twarz, szerokie usta o wąskich wargach, szerokie czoło, strzecha ciemnych włosów. I nieruchome oczy, które wryły się w pamięć ostatniej ofiary.
Wydobycie z rybaków tego pobieżnego opisu mężczyzny, którego widzieli zaledwie przez parę sekund w złudnym świetle latarki, zajęło Harry’emu cztery godziny. Na początku twierdzili z uporem, że w ogóle nic nie pamiętają: było za ciemno, wszystko odbyło się za szybko, facet zniknął zanim w ogóle się zorientowali, że tam jest. Ale Harry wziął ich w obroty, umiejętnie cofnął do chwili, gdy zobaczyli dziewczynę, do tej decydującej chwili, kiedy ich mózg zarejestrował obraz mordercy.
Powiedział im, co Summer mówiła o oczach mordercy, zagrał na ich wrażliwości, napomykając, że były to jej ostatnie słowa przed śmiercią. Byli z grantu porządnymi facetami, chcieli pomóc. Potem do pracy przystąpił Latchwell i w rezultacie zdobyli coś w rodzaju portretu.
– Średniej budowy, średniego wzrostu – po raz kolejny przeczytał Harry. – Twarz szczupła, gładko wygolona. Wyraziste oczy, mocno zarysowane brwi. Gęste, kędzierzawe, czarne włosy. Ubrany na czarno. Jeździ małą, ciemną ciężarówką, albo samochodem typu combi. Jutro informacja trafi na pierwsze strony „Heralda”
„Globe”, i wszystkich lokalnych dzienników, może nawet do prasy ogólnokrajowej.
Rossetti wzruszył ramionami: niewiele sobie po tym obiecywał.
– I znowu zgłosi się kupa szaleńców szukających łatwej sławy i zastęp małych staruszek, przekonanych, że ten właśnie osobnik krył się w szafie zeszłej nocy.
Głośno siorbnął kawę i Harry spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Powinieneś przestać żłopać to paskudztwo. Kofeina zżera ci już pewnie żołądek.
– Wyobraź sobie, jakbym wyglądał, gdyby doktor Blake zatopił we mnie swój skalpel.
– Bałby się ciebie otworzyć. Zamiast krwi znalazłby w żyłach kawę – ich oczy się spotkały. – Dzisiaj o szóstej robi sekcję Summer Young.
– Idziesz?
Harry skinął głową.
– Na mnie nie licz, stary. Nie znoszę babrania się w bebechach, ważenie serca, wątroby to nie dla mnie. Powiedz, Profesorku, co skłania faceta, żeby zostać lekarzem sądowym?
– Nauka. Bez lekarzy takich, jak Blake często nie wiedzielibyśmy, co się naprawdę wydarzyło. On też jest detektywem, tyle że zadaje pytania umarłym.
Rossetti wzdrygnął się nerwowo.
– Brrr. Zostanę przy żywych, dzięki. Harry roześmiał się.
– Nie uda ci się, jeżeli będziesz żłopał kawę.
– Przy ganiał kocioł garnkowi! Skoro mowa o zdrowiu, kiedy zjadłeś ostatni porządny posiłek? I nie chodzi mi o to, co serwują u „Ruby”.
Harry zamyślił się.
– Trzy tygodnie temu – powiedział w końcu. W „Marais”, w towarzystwie uroczej kobiety, zupełnie ci obcej, nie musisz więc znać jej nazwiska, do której miałem potem zadzwonić – pokiwał głową z ubolewaniem.
Rossetti spojrzał na niego jak na ciekawy przypadek chorobowy.
– Taki przystojny facet, jak ty, Profesorku! Z takim wykształceniem i takim fikuśnym mieszkankiem! Kobiety walą ci się pewnie do łóżka drzwiami i oknami.
Harry wstał ze śmiechem i grzmotnął Rossettiego w plecy.
– Dzięki za komplement. Ale związek z kobietą wymaga czasu. Zadzwoniłem, ona oddzwoniła… poszliśmy na drinka, na kolację, godzina tu, godzina tam. To nie wystarcza.
Poprosił o rachunek, położył pieniądze na stole wraz z pięciodolarowym napiwkiem. Miał słabość do kelnerek; pracowały ciężko, wiedział, że właśnie napiwki wynagradzają im długi dzień pracy i niskie pensje.
Młoda kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością, zgarniając pieniądze.
– Piękne dzięki! – zawołała za nim. – Życzę miłego dnia! Rossetti puścił do niej oko, co skwitowała uśmiechem.
– Widzisz? – powiedział do Harry’ego. – Jedno słowo zachęty i załatwiłbyś sobie randkę.
Harry westchnął ze znużeniem.
– Rossetti, Rossetti, to ty jesteś samozwańczym Casanovą, nie ja. To do ciebie ona się uśmiechała. Poza tym, ma pewnie męża i trójkę dzieci.