Jedząc płatki, zastanawiała się, co robić. Nie miała przyjaciółki, której mogłaby się zwierzyć, nie mogła powiedzieć opiekunowi na uczelni. Pomyślałby, że to jej wina, może nawet zadzwonił na policję. Nie powie nikomu, co się stało, co on jej zrobił. Dobrze pamiętała nóż i groźby. Dłonie jej się trzęsły i musiała odłożyć łyżkę, płatki zdawały się ją dławić. Postanowiła, że zignoruje to, co się stało, zamknie wspomnienie w swoim umyśle, dołączy je do innych zmór. Nie miała wyboru.
Po paru tygodniach, kiedy siniaki przybladły i mogła znów stawić życiu czoło, wróciła na uczelnię. Wkrótce potem wpadła na jedną z kelnerek ze stołówki.
– Cześć, Mary! – zawołała pogodnie. – W domu wszystko w porządku?
Mary skinęła głową i powiedziała: tak, w porządku, dzięki.
– Wiesz, ten młody facet, z którym tak często rozmawiałaś? Też wyjechał.
Powiedział, że dostał przeniesienie do innego szpitala, w innym stanie.
Mary Mallory poczuła jak w jej serce wkrada się nadzieja.
– Szkoda – powiedziała, a w duchu odmówiła modlitwę dziękczynną.
43.
Podniósł jej dłoń do ust i ucałował każdy palec z osobna. Podziwiał jej szczerość, opanowanie i rzeczowy ton, jakim opowiadała o swojej tragedii.
Zdawał sobie jednak sprawę, ile ją to kosztuje.
– Mal – powiedział cicho. – Zrobiłbym wszystko, by wymazać to straszne wspomnienie z twojej pamięci.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– To jeszcze nie wszystko – powiedziała cicho. Harry wstał, dolał sobie bourbona, pociągnął łyk.
– Nie musisz tego robić, Mal. Nie ma żadnej pewności, że to ten sam mężczyzna.
Nie chcę, żebyś cierpiała. Zapomnij o wszystkim, to przeszłość.
Potrząsnęła stanowczo głową.
– To mój obowiązek. Muszę ci powiedzieć. Usiadł przy niej, ujął mocno jej dłoń.
Mary Mallory czekała w przyczepie, aż przyjdzie ktoś ze straży przybrzeżnej i powie jej to, o czym już wiedziała. Ze zaprzestano poszukiwań ciała matki.
Siedziała na winylowej kanapie i patrzyła na pokój. Wyczuwała w nim obecność matki silniej niż kiedy tu mieszkała. Ostry zapach papierosów, woń kawy, kwaśny odór biedy.
Wróciła do sypialni i spojrzała na ubrania matki, wiszące na metalowym pręcie.
Było ich niewiele, stare i zużyte. Wyglądały nieskończenie żałośnie i Mary Mallory zapragnęła zapłakać.
Na półce leżała torebka matki, czerwona ze złotym zapięciem, popękana ze starości i słonego wiatru. Pamiętała, kiedy ją kupiły. Była wtedy dzieckiem.
Pamiętała, jakim przeżyciem był dla niej widok matki, idącej ulicą z nową torebką dyndającą na pasku. Ale to zdarzyło się dawno temu. Czerwona torebka leżała na półce od dnia przybycia do Golden High.
Na podłodze poniewierały się buty: przydeptane kapcie, tanie czarne czółenka, kupione przed dziesięcioma laty na przecenie, i nigdy nie noszone, i stare, białe sandałki. Mary Mallory podniosła jeden, wsunęła w niego dłoń. Nigdy przedtem nie uświadamiała sobie, jaką drobną stopę miała jej matka.
Zmechacony niebieski sweter leżał na nie posłanym łóżku. Matka rzuciła go tam, zanim wyszła po raz ostatni popatrzeć na sztorm. Mary Mallory przyłożyła go do twarzy, wciągnęła w nozdrza zapach matki. Łzy polały się z jej oczu. Rzuciła się na łóżko, ogarnięta nagle rozpaczą, przyciskając sweter do piersi jakby tuliła matkę.
– Och, mamo, potrzebuję cię, potrzebuję cię! – zawodziła. – Mamo, chciałam, żebyś ty mnie potrzebowała. Chciałam powiedzieć, że cię kocham, ale nie zaczekałaś na mnie. Teraz już za późno. Wszystko się zawaliło. Chciałam, żebyś mi pomogła, tylko ciebie miałam – wypłakiwała swój żal w miękki, niebieski sweter.
Następnego dnia przyszedł mężczyzna ze straży przybrzeżnej i powiedział, że istnieje nikła szansa, by morze kiedykolwiek zwróciło ciało jej matki. Mary Mallory skinęła głową; powiedziała: „dziękuję panu za pomoc” i dodała: „trudno”.
Potem zamknęła drzwi i została sama.
Wróciła do sypialni i starła kurz z dużego lustra opartego o ścianę. Cofnęła się o krok i przyjrzała swojemu odbiciu. Przyłożyła dłonie do brzucha, stanęła bokiem do lustra i spojrzała ponownie. Jęknęła z rozpaczy. Rosło w niej dziecko poczęte z nasienia gwałciciela, szaleńca, który chciał ją zabić.
Wiedziała, że dziecko okaże się potworem. Miało przecież szaleńca za ojca. A matka nienawidziła go każdą cząstką swojej istoty. Dziecko musiało przecież wyczuć jej nienawiść, nawet w macicy.
Opanowała się, zdjęta strachem, że skończy tak jak matka. Założyła niebieski moherowy sweter i poszła na długi spacer, zastanawiając się, co począć.
Usiadła nad urwiskiem, patrząc na szary ocean. Dyszał ciężko pod chmurnym niebem. Wyobraziła sobie matkę, pływającą gdzieś w dole, ze smutkiem pomyślała, że otoczenie matki po śmierci jest równie szare i nędzne jak za jej życia.
Bardzo długo siedziała, próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Pragnęła, by nienawistny embrion zniknął z jej ciała. Modliła się, by Bóg go usunął, ale wiedziała, że nie może polegać jedynie na modlitwie. Usunęłaby płód sama, gdyby wiedziała, dokąd pójść, do kogo się zwrócić. Nie miała nikogo. Pozostawało jej tylko jedno.
Rzuci studia, urodzi dziecko i odda je do adopcji. Czekało ją siedem nieskończenie długich miesięcy. Z czego będzie żyła?
Mary Mallory podniosła się z ziemi. Obrzuciła posępny ocean ostatnim spojrzeniem. Wyprostowała się, wciągając w płuca ostre, słonawe powietrze.
Będzie odważna, będzie silna.
– W końcu zwyciężysz – powiedziała sobie. Pożegnała matkę, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała ścieżką nad urwiskiem w stronę przyczepy.
Spakowała szybko rzeczy swoje i matki do czarnych, plastikowych toreb. Zebrała naczynia i garnki, pamiętając, kiedy robiły to po raz ostatni, spragnione nowego życia. Dorzuciła pół paczki papierosów, prawie pustą puszkę z kawą i resztki jedzenia z lodówki.
Stała, spoglądając na sześć plastikowych toreb na podłodze. To wszystko, co jej pozostało po matce. Zaczęła żałośnie płakać. Po chwili gniew wziął górę nad smutkiem. Ona, Mary Mallory Malone, nie pójdzie w ślady matki. Jakoś przez to przebrnie, zostanie „kimś”, choćby miała to przypłacić życiem.
Załadowała torby do bagażnika i usiadła za kierownicą. Obrzuciła długim spojrzeniem miejsce, które długo nazywała domem. Zajechała na wysypisko śmieci i zostawiła na nim żałosne pozostałości po życiu matki.
Wyjechała z Golden, by nigdy nie wrócić.
Jechała na północny wschód, jak przyciągana magnesem. Miała niewiele pieniędzy, nie mogła sobie pozwolić na noclegi w motelach, spała więc w samochodzie, jadła w przydrożnych barach, dopóki żołądek się nie zbuntował. Wtedy przerzuciła się na salceson i ser Krafta, i ta stara, wypróbowana dieta z dzieciństwa postawiła ją na nogi.
Golden pozostało daleko za nią. Przed sobą miała miasto. Zerknęła na drogowskaz:
Tacoma 10 mil. Przeniosła wzrok na wskaźnik paliwa. Miała już tylko ćwierć baku.
Zostanie więc tam, gdzie skończy się benzyna.
Wjechała od gorszej strony miasta, ale nie mogła narzekać, tu właśnie było jej miejsce. Dzielnica oferowała tanie kwatery i Mary Mallone chodziła tak długo, aż znalazła dom schludniejszy od innych. Zapukała do drzwi.