Выбрать главу

– Zanim wyjedziecie? – powtórzyła i szczęka jej opadła.

– Postanowiliśmy z Jimem wystawić dom na sprzedaż, przenieść się na rajską wyspę na Pacyfiku. Nie możemy cię tak zostawić, nie wiedząc czy z tobą wszystko okay. Leżelibyśmy na plaży, martwiąc się, co się z tobą dzieje. Chcemy ci pomóc.

Ale musisz nam podać jakieś fakty.

– Na przykład, kiedy masz termin? – wtrącił Jim. Wziął Mary za rękę i powiedział. – No dalej, Mary. Wyduś to z siebie.

Trzymał ją za rękę, kiedy mówiła, że dziecko ma się urodzić za trzy miesiące, że nie wie, co zrobi, ponieważ nie jest w stanie o tym myśleć. Wie tylko, że chce oddać je do adopcji.

– Nie chcę go widzieć na oczy! – zawołała z pasją. Spojrzała na nich zalękniona, ale nie wydawali się zgorszeni.

– Zrobiłem małe rozpoznanie – powiedział Jim. – Jest taki dom na przedmieściach, gdzie opiekują się kobietami w stanie błogosławionym. Podobno bardzo sympatyczne miejsce, wielki stary dom pośród ogrodów. Nie jest luksusowy, ale dobrze wyposażony i spokojny. I jest za darmo.

– Przytułek dla niezamężnych matek – powiedziała Mary bezbarwnym tonem, uświadomiwszy sobie w końcu, w jakie wpakowała się tarapaty.

– Teraz to się nazywa inaczej – powiedział Jim żywo, nie pozwalając jej pogrążyć się w rozpaczy. – Bądź praktyczna, Mary. Zajmą się tobą, zaopiekują.

Urodzisz tam dziecko, a oni przeprowadzą adopcję. Innymi słowy, zdejmą ci ciężar z ramion. Spójrz na to w ten sposób: za trzy, cztery miesiące będziesz mogła wrócić na uczelnię.

– Nadal mam stypendium – powiedziała i promyk słońca rozświetlił mroczną przyszłość.

– No pewnie! Tu masz numer telefonu, zadzwoń zaraz. My z Alfie’em pójdziemy się przejść kawałeczek, może kupimy butelkę wina. Wypijemy za naszą rajską wyspę i twoją przyszłość na uczelni. Zgoda?

Mary mogłaby go ucałować, ale nie śmiała. Poczekała aż wyjdą, wzięła głęboki oddech i wykręciła numer telefonu.

Odebrała kobieta o przyjemnym głosie i Mary wyjaśniła nerwowo, kim jest i w jakim znalazła się położeniu.

– Przyjdź jutro, dziecko, jeżeli możesz – powiedziała energicznie pani Rhodes.

– Mamy mało wolnych miejsc, ale chcielibyśmy cię przyjąć, jeżeli spełniasz warunki.

Ranier House leżał prawie za miastem, pośród łąk. Mary Mallory dotarła tam w deszczu i zdążyła przemoknąć na krótkim odcinku między parkingiem a przeszklonymi drzwiami.

Dom został zbudowany na przełomie wieków przez bogatego barona i pod względem architektonicznym był mieszanką drewna w stylu Tudorów i czerwonej cegły a la stan Waszyngton. Był ogromny, kwadratowy i posępny. Wewnątrz przypominał internat, drewniane podłogi, nagie, białe ściany, zniszczone meble i zapach stołówkowego jedzenia.

Kiedy czekała w holu, minęły ją dwie kobiety w zaawansowanej ciąży. Obejrzały ją od stóp do głów i poszły dalej, objęte ramionami. Pomyślała ze zgrozą, że za parę miesięcy ona też będzie tak wyglądać.

Wkrótce nadeszła pani Rhodes. Była niska, chuda i energiczna. Mary podała jej swój wiek, adres, miejsce pracy. Powiedziała o uczelni i o stypendium. I o matce. Pani Rhodes zapisała wszystko, po czym zapytała o nazwisko ojca dziecka.

Mary zacisnęła usta i przecząco potrząsnęła głową.

– Nie ma ojca – powiedziała posępnie.

– Moja droga, jeżeli dziecko ma być adoptowane, musimy poinformować o tym ojca – pani Rhodes popatrzyła na nią z irytacją. Wszystkie dziewczęta były takie same, nie chciały powiedzieć.

– Prędzej je zabiję – powiedziała Mary spokojnym, bezbarwnym tonem. Pani Rhodes spojrzała na nią ostro. Sądząc po wyglądzie i tonie głosu dziewczyny, mieli do czynienia z poważnym przypadkiem. Przebiegła wzrokiem fakty z życiorysu Mary Mallory Malone. Niedawno zmarła matka… zaledwie osiemnaście lat, ciężarna i znerwicowana… bez ojca. Pomyślała, że lepiej jej pomóc.

– No dobrze, moja droga – powiedziała, starając się, żeby nie zabrzmiało to protekcjonalnie. Poniosła fiasko. – Myślę, że będzie najlepiej, jeżeli sprowadzisz się pod koniec miesiąca. W ten sposób będziesz mogła przepracować okres wypowiedzenia w supermarkecie. Możesz dokładać na swoje utrzymanie, ale jeżeli nie masz pieniędzy, to nic nie szkodzi. Ranier Lodge jest instytucją charytatywną. Najważniejsze, że znajdziesz tu opiekę.

44.

Mallory zamknęła się w bezpiecznej kapsule: nie wybiegała myślą poza dzień jutrzejszy. Chciała jedynie mieszkać we własnym pokoju na poddaszu, od czasu do czasu wypić z Jimmem i Alfie’m filiżankę kawy i zjeść sandwicza, regularnie co piątek odbierać wypłatę. Teraz to wszystko się kończyło. Jim i Alfie podjęli ostateczną decyzję, szybko sprzedali dom i wprost nie mogli się doczekać chwili wyjazdu. Najtrudniejsze w tym wszystkim było pożegnanie się z nimi.

W przeddzień wyjazdu urządzili uroczystą kolację pożegnalną. Mary sączyła wino i słuchała, jak się wesoło przekomarzają. Z jej twarzy nie znikał uśmiech, ale wewnątrz po prostu umierała. Byli tacy mili, traktowali ją jak równą sobie, przyjaźnili się z nią.

Kiedy przyjechała taksówka, aby zabrać ich na lotnisko, Jim wziął ją w objęcia, zmierzwił jej włosy i powiedział:

– Głowa do góry, Mary Malone! Dasz sobie radę, zobaczysz! Przyślemy ci pocztówkę.

Stała na schodach i machała ręką, dopóki samochód nie zniknął za rogiem. Potem ciężko powlokła się na górę i zaczęła pakować torbę. Nazajutrz przeniosła się do przytułku dla niezamężnych matek.

W jednym ze skrzydeł Rainary Lodge, jak nazywał się dom, znajdował się też żłobek. Często słyszała płacz niemowląt, ale nigdy nie zapragnęła ich obejrzeć.

W końcu siostra przełożona uparła się, żeby jej pokazać ten oddział i przeprowadziła ją przez niego, pokazując wszystko, co było do obejrzenia: dział położniczy, porodówkę, gdzie będzie rodzić, oddzielone od siebie zasłonami łóżka, w których spały dwie młode kobiety.

– Nie jest łatwo być świeżo upieczoną matką – ostrzegła siostra przełożona. – To bywa wyczerpujące.

– Nie dla mnie – odparła szybko Mary. – Moje dziecko od razu zostanie zaadoptowane.

– Obawiam się, że to może parę dni potrwać – powiedziała siostra i zmarszczyła brwi. – Musimy się przekonać, że dziecko jest zdrowe i że normalnie je. Potem musimy je odstawić od piersi. Zanim mu pozwolimy odejść, musimy się upewnić, że się dobrze rozwija. Mary stanęła jak wryta. Była przerażona.

– To niemożliwe… – jęknęła ogarnięta paniką. – Nie mogę karmić piersią. Nie mogę…

Pielęgniarka słyszała to już wiele razy.

– Zobaczymy… – powiedziała chłodno.

Podczas tych ostatnich tygodni oczekiwania, Mary, jak zwykle, starała się zachować swoje sprawy dla siebie. Nie chciała rozmawiać z innymi dziewczętami, ponieważ pragnęła, gdy już opuści przytułek, pozostawić wszystko za sobą, jakby nic nigdy się nie zdarzyło. Nie widziała innego wyjścia.

Dni ciągnęły się w nieskończoność, chociaż personel domu wynajdywał dla nich zajęcia. Nawet te dziewczyny, które oddawały swoje dzieci do adopcji, musiały się uczyć, jak się obchodzić z niemowlętami, jak je kąpać i przewijać, jak sterylizować butelki, całe te bzdury, o których Mary nie chciała nawet myśleć.

Nauczono ją, jak będzie wyglądać poród, że prawdopodobnie potrwa długo, dziesięć, dwanaście godzin, może jeszcze dłużej, ponieważ pierwsze porody zawsze tak trwają. Powtarzała sobie, że nic ją to nie obchodzi, że chce jedynie mieć to ostatecznie za sobą.

Tego ranka, kiedy wzięto ją na porodówkę, dostała kartkę od Jima i Alfie’go. Był na niej kolorowy widoczek wyspy wśród palm. Jej przyjaciele napisali na pocztówce: Pozdrowienia z raju! I pamiętaj zawsze, że raj znajduje się tam, gdzie jest Twoje serce.