Babranie się w moich ohydnych wspomnieniach nie ma znaczenia. Chcemy przerwać kopanie nowych grobów.
Dziękuję wam, że zechcieliście wysłuchać mojej historii. Mam nadzieję, że mnie zrozumieliście i że pomożecie nam. Pamiętajcie o tych rodzicach, przypomnijcie sobie te młode kobiety. Proszę was, niech nikt z nas o nich nie zapomni.
Dobranoc. Dziękuję wam raz jeszcze.
W studio panowała absolutna cisza.
Mal spojrzała na notatki, z których nie skorzystała. Mówiła spontanicznie, bez planu, słowami, jakie dyktowało jej serce.
Podniosła się i wyszła z kręgu światła. Wyciągnęła ramiona, jakby chciała objąć wszystkich tu obecnych: kamerzystów, redaktorów, pracowników zaplecza…
– Dziękuję wam – powiedziała cicho – za dotrzymanie tajemnicy i za przetrzymanie tego wszystkiego, co wam zafundowałam w ciągu tego tygodnia.
Przez chwilę wpatrywali się w nią w milczeniu, potem, jakby uwolnieni z jakiegoś zaklęcia, zaczęli bić jej brawo. Beth podbiegła do niej. Objęła ją czule i zawołała przez łzy:
– Och, Mal! Tak mi przykro!
– Niepotrzebnie, Beth! – odpowiedziała łagodnie. – Już po wszystkim – rozglądała się za Harrym.
– Dziękuję pani! – powiedział i ujął jej dłonie. – Dziękuję ci. Spojrzała mu prosto w oczy.
– To ja tobie dziękuję, detektywie! – Dobrze wiedziała, co mówi. Telefony dzwoniły bez przerwy. Wszystkie linie były zajęte zanim doszła z Harrym do drzwi. Pojechali prosto do domu, jego palce ciągle obejmowały jej dłonie. Było jej z tym dobrze, jakby przenikała do niej jego siła. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem, gdy wchodzili do mieszkania. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, jakby odcinały ich od całego tego złego świata na zewnątrz.
W mieszkaniu było cicho, ogień płonął na kominku, świeciły się lampy, pachniały kwiaty. Każdy wolny kawałek pokryty był różami. Pomyślała, że Harry musiał dokonać rajdu po wszystkich kwiaciarniach Manhattanu. Nabrzmiałe pąki bladego różu, gotowe lada chwila wybuchnąć w dorodne kwiaty, były wprost cudowne!
– Nazywają się Vivaldi – oznajmił Harry. – Nie mogłem znaleźć żadnej o nazwie Tajemnica, zresztą to już należy do przeszłości. Myślę że wiesz, co mam na myśli.
Jej uśmiech wart był wszystkich róż Nowego Jorku. Wziął jej dłoń i pocałował.
– Dobrze się pani spisała, pani Mary Mallory Malone. Jesteś najlepsza, jesteś super…
– Jestem jak wieża Eiffla – przerwała mu. – Czy, jak mówi piosenka, jak Muzeum Brytyjskie…
– Jesteś lepsza niż wszystkie cuda świata.
Wsunęła się w jego ramiona. Objęli się, jakby nigdy nie mieli zamiaru się puścić.
– Dziękuję ci… Dziękuję… Dziękuję… – mruczał jej do ucha. – Wiem, jak ci było trudno. Nie, to nieprawda. Nie wiem tego do końca. Nigdy tego nie będę wiedział. Mogę ci tylko dziękować. Wraz z ogromną liczbą Amerykanów. Nie wiem, jak to zrobiłaś.
– Jak mogłam tego nie zrobić?! – zapytała zwyczajnie.
– Nie wiem, co ty o tym sądzisz – rzekł zmieniając temat, pragnąc, aby się zrelaksowała i zapomniała – ale ja ostatnie dni przeżyłem na kawie i tabliczkach snickersów. Pozwoliłem sobie zamówić co nieco do jedzenia. Na wszelki wypadek… – dodał.
Trzymając się za ręce poszli do kuchni. Harry pokazał dziewczynie przysmaki uszykowane na tacy.
– Miffie zatelefonowała do „Le Cirque” – powiedział. – Chodzi tam już od lat, a Sergio zrobi dla niej wszystko.
Otworzył butelkę drogiego szampana, nalał do kieliszków i powiedział, że od tego róże znowu zakwitną na jej policzkach.
– Jakby mi brakowało róż! – szepnęła i zdołała się uśmiechnąć.
– No, wreszcie! Dobra dziewczyna! – uradował się.
– Kobieta! – poprawiła go. Roześmieli się oboje.
Mal poczuła jakby życie nagle przestawiło się na normalność. Istniała tylko ona i Harry, sami w swoim własnym, małym świecie. Chciała, żeby tak pozostało na zawsze. Lecz nawet kiedy zajęli się kolacją, kiedy pili czerwone wino, nie opuszczała jej myśl, że Harry czeka, aż coś zacznie się dziać, choć widać było, jak stara się nie spoglądać na aparat telefoniczny. Wiedziała, że czeka na telefon od mordercy.
Początkowo audycja rozbawiła go. Podniecała go myśl, że w tej chwili wszyscy o nim mówią. Roześmiał się na widok swojego niezbyt udanego portretu pamięciowego.
Nie zestarzał się tak bardzo, jak oni myśleli, i wyglądał dziesięć lat młodziej.
Zupełnie nie trafili z włosami, a ponieważ w młodości nosił brodę, nie mieli pojęcia o zarysie jego szczęki. Całe szczęście! Zaniepokoił go jednak portret z lat młodości. To prawda, minęło od tego czasu wiele lat, ale gdzieś na dnie umysłu rodziło się w nim przekonanie, że ktoś go sobie przypomni.
Poszedł do kuchni, nalał sobie do szklanki wódki, potem podszedł do okna i ze złością popatrzył na róże. Wiedział, że mszyce wysysają życie z jego starannie pielęgnowanych kwiatów. Złość na owady, na które miał tak niewiele wpływu, zamieniła się we wściekłość” na Mary Mallory. Zamknął powieki i natychmiast czerwone płatki zawirowały mu przed oczami. Zapragnął, aby była to jej krew. Zastanawiał się, ile czasu pozostało.
Schwycił kluczyki do volvo i pobiegł do garażu. W następnej chwili już pędził ulicami miasta. Osaczali go, ale on zdąży ją dopaść, tę tanią, zadufaną w sobie dziwkę. Zapragnął jej śmierci. Miał na to znakomity sposób.
Pogratulował sobie przezorności, która kazała mu zbierać informacje o losach Mary Mallory. Była jego pierwszą ofiarą, uszła z życiem i zawsze jej się obawiał.
Nie wyjechał poza granice stanu, jak oznajmił kelnerce w tamtej kafejce. Przez cały czas, kiedy Mary Mallory przebywała w Tacoma, on mieszkał w odległości jednego dnia jazdy, w Seattle. Wynajął tani samochód, żeby nie zwracać na siebie uwagi i śledził ją. Wiedział, że zaszła w ciążę, że mogło to być jego dziecko.
Nie spuszczał jej z oczu, wiedział, kiedy zniknęła, że dziecko znalazło się w Seattle, i pod czyją opieką. Prawdę mówiąc, wiedział o dziecku więcej niż sama Mary Mallory.
Szukał budki telefonicznej na rogu spokojnych ulic. Zdawał sobie sprawę, że jej telefon jest na podsłuchu, ale znał też tajniki policyjnej roboty. Jeżeli się pośpieszy, będzie bezpieczny.
Płynęły godziny. Była pierwsza w nocy i nadal nawet najdrobniejsze pyknięcie nie budziło telefonu w mieszkaniu Mal.
– Powinnaś się położyć – zaproponował Harry, lecz ona potrząsnęła głową i oparła się o niego.
– Nie położę się bez ciebie – mruknęła sennym głosem. I wtedy zadźwięczał telefon.
47.
Odskoczyli od siebie. Zaszokowana Mal spojrzała na Harry’ego szeroko rozwartymi oczami. Telefon zacharczał jeszcze raz, rozbijając ciszę jak szklaną taflę.
– Teraz lub nigdy, Mal! – powiedział z naciskiem Harry, wypuszczając ją z objęć.
Z lękiem popatrzyła na brzęczący aparat. Zwilżyła językiem nagle wyschłe wargi, a potem podeszła do aparatu.
– Halo? – wyszeptała.
– A więc, Mary Mallory – odezwał się w słuchawce męski głos – dałaś dziś wieczorem całkiem przekonywające przedstawienie.
Dreszcz przebiegł jej po plecach na dźwięk jego głosu, dreszcz jak trzęsienie ziemi, bo zachwiał fundamentami, na których zbudowała swoją osobowość. Nie mogła oddychać, nie mogła mówić, nie chciała niczego słuchać. Ale musiała jak najdłużej trzymać go przy telefonie.
– Zastanawiam się właśnie – powiedział – czy to nie najwyższy już czas, aby odwiedzić moją córkę.
Cichy okrzyk wydarł się z jej piersi. Harry przywarł do drugiej słuchawki. Głos mężczyzny był zduszony, pewnie czymś, czym zasłaniał sobie usta.