Выбрать главу

– Co się dzieje? – zapytał policjanta, spoglądając nerwowo ponad jego ramieniem.

Policjant wiedział, że doktor Blake jest lekarzem sądowym, widywał go przy kilku śledztwach, nie miał więc powodu, aby mu nie ufać.

– Szef postawił posterunki przy wszystkich wejściach, panie doktorze – odpowiedział. – Trzeba chronić jakąś młodą pacjentkę.

– Studentkę? – Blake znał odpowiedź, zanim tamten otworzył usta.

– Tak jest, panie doktorze!

– Zdaje się, że to na żądanie detektywa Jordana, prawda? – zapytał spokojnie. – Współpracowaliśmy przy wielu sprawach. Mam nadzieję, że ta nie skończy się dla niego jeszcze jedną tragedią.

– Miejmy nadzieję, panie doktorze…

– Jordana tu nie ma? – rzucił jeszcze jedno pytanie, już całkowicie rozluźniony.

– Nie, proszę pana! Jest w komisariacie. Ale czekamy na niego.

– Zastanawiam się, czy jest z nim panna Malone.

– Przyleciała z Nowego Jorku, proszę pana. Parę godzin temu. Spokojnie, jak tylko to możliwe, przeszedł przez hol, bardziej już podniecony przez drzwi przeciwpożarowe, i prawie biegiem przez cały parking.

Usiadł w samochodzie i pomyślał, co robić dalej. Wiedział, że gra dobiega końca.

Zastanowił się, ile ma czasu, zanim go dopadną. Nie dbał o to. Jedyne, na czym mu zależało, to ta jędza, która go zrujnowała.

48.

Doktor Blake jechał powoli, wypatrując policyjnych wozów, wzdłuż Charles Street. Po chwili skręcił w Pinkey, wjechał w strefę z zakazem parkowania i zatrzymał się na rogu Lousiberg Square. Za szybą auta postawił tabliczkę z napisem Lekarz, Nagłe wezwanie.

Mógł z tego miejsca obserwować dom. Świeciło się tylko w jednym oknie. W mieszkaniu na parterze, zajmowanym przez Harry’ego Jordana. Gliniarz powiedział mu przed chwilą, że Harry jest w drodze do szpitala. A więc tutaj musi być ona, zupełnie sama.

Zdjął elegancki tweedowy żakiet i rzucił go na sąsiednie siedzenie.

Wściekłość zakipiała w nim na myśl, co zrobiła Mary Mallory. Zdradziła go, zniszczyła jego mistrzowski plan, zrujnowała jego precyzyjnie skonstruowane życie. Zadrżały mu ręce i musiał wsunąć je do kieszeni. Jego palce napotkały nóż w plastikowej pochwie i zacisnęły się na rękojeści.

Obserwował dom przez kilka minut, póki nie upewnił się, że w cieniu nie kryje się żaden policjant. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł z budynku. Nikt nie kręcił się w pobliżu. Tylko z wielkiego, łukowego okna z lewej strony domu światło padało na chodnik. Ostrożnie zamknął drzwi auta i przeszedł przez ulicę. Zasłony w oknie były zasunięte. Sączył się przez nie dźwięk Sade śpiewającej Cool Operator. Pomyślał, że wybrała sobie całkiem właściwe tło muzyczne, i uśmiechnął się ponuro.

Wszedł po niewysokich stopniach i zadzwonił, spoglądając ostrożnie przez ramię do tyłu, na oświetloną lampami ulicę. W mieszkami zaszczekał pies.

– Cicho, Squeeze! – powiedziała Mal i schwyciła psa za obrożę. Spojrzała zaniepokojona na drzwi, zastanawiając się, kto to może być. Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Squeeze wyrywał się, wściekle szczekając. Drżącym głosem zawołała:

Kto tam?

– Policja, proszę pani. Oficer Ford. Profesorek dzwonił do szefa i poprosił go, żeby przysłać kogoś do pilnowania pani. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, panno Malone, to chciałbym wejść na parę minut, sprawdzić tylne wejście i upewnić się, że nic pani nie zagraża.

Mal odetchnęła z ulgą. Wszystko musiało być w porządku, ponieważ policjant Ford nazwał Harry’ego Profesorkiem. Tylko koledzy wołali tak na niego.

Zamknęła wyrywającego się Squeeze’a w sypialni. Pies wył z wściekłości.

Przebiegła korytarzem do frontowych drzwi i otworzyła je.

Natychmiast wcisnął stopę w szparę między drzwiami. Naparł nimi na jej piersi, pchnął ją do tyłu, wdarł się i zatrzasnął drzwi za sobą. Zacisnął ramię wokół jej szyi, przyciągnął plecami do siebie, przycisnął dłonią jej usta. W sypialni nieprzerwanie szczekał pies.

Kobieta walczyła co sprawiło mu przyjemność: cieszył się jej bezsilnością. Była to ta część programu, którą zawsze lubił najbardziej.

– A więc otworzyłaś swój wielki pysk, Mary Mallone – wyszeptał jej do ucha. – A przecież cię ostrzegałam, co się stanie, jeśli puścisz parę z gęby. Wszystko szło znakomicie, ja zostawiłem ciebie w spokoju, ty zostawiłaś mnie. Dzisiaj zniszczyłaś tę równowagę i wszystko zrujnowałaś! – skomlał jak uczniak, któremu zabrano zabawki. – Nie możesz powiedzieć, że cię nie ostrzegałem! – zawodził wyciągając jednocześnie nóż z kieszeni. Na ułamek sekundy osłabił uścisk. Mal z całych sił uderzyła do tyłu łokciem. Poczuła, że trafiła w coś miękkiego.

Usłyszała, jak próbuje złapać w płuca powietrze. Uderzyła go tuż pod mostkiem, w splot słoneczny, wrażliwe skupisko nerwów. Doktor zgiął się w pół z bólu i puścił ją.

Mal, krzycząc, szamotała się z drzwiami, pies darł się wniebogłosy. Zbrodniarz wpadł w panikę. Ktoś na pewno to usłyszy, przybiegnie… Rzucił się na nią całym ciałem. Złapał za nogi w kostkach i przewrócił na podłogę. Wiła się, wyrywała…

Próbował sięgnąć po jej długie włosy. Pomylił się, do diabła, zapomniał… Jego ręka ześlizgnęła się po jej krótko ostrzyżonej głowie. Ponowił wysiłek. Wpił się palcami w jej czuprynę, udało się, odchylił jej głowę do tyłu, wbił kolano w plecy.

– Bądź cicho! – warknął.

Miała nóż na gardle, lecz mimo to nie przestawała się drzeć. Spocił się z wysiłku. Była inna niż tamte. Była silniejsza, niż się spodziewał. Przeciągnął nożem wzdłuż jej obojczyka, przez jej miękkie ciało.

Mal poczuła spływającą krew i zimną stal przy gardle. Nagle zdało się jej, jakby jakaś siła rzuciła ją w dawno miniony czas, w tę nie kończącą się noc, na opuszczoną drogę, po której włóczyły się kłęby mgły z samego piekła rodem, pojawiały się i znikały, oplatały bezlistne, pokręcone drzewa. Jeszcze raz ujrzała ohydny obraz tego mężczyzny, półnagiego po tym, jak ją zgwałcił.

Przypomniała sobie tamten dotyk zimnej stali i jego chłód, z jakim prowadził nóż po jej szyi, sprawdzając jego ostrość…

A teraz czuła przenikliwe spojrzenie tych palących oczu, żądających, aby patrzyła na niego, aby go widziała, zanim zdecyduje się ją zabić. Musiała na niego spojrzeć! Napotkała jego wzrok.

Już wiedział, że ma ją w swojej mocy. Znów nad nią panował.

– No więc, Mary Mallory – powiedział odprężony, znów z siebie zadowolony. – Widzę, że nauczyłaś się tego i owego od czasu naszej ostatniej randki – wydał z siebie zasapany charkot, mający być” śmiechem.

– Było z ciebie takie żałosne nic! Zaskakujące, że ty naprawdę myślałaś, że taki mężczyzna, jak ja może się tobą zainteresować – zaśmiał się znowu.

– Tania kobieca próżność, moja Mary Mallory, przywiodła cię do upadku, nie ja!

Mal wpatrywała się w oczy, które prześladowały ją w nocnych koszmarach przez prawie dwadzieścia lat. Wświdrowywały się w jej źrenice, podobnie jak te słowa, przenikające w głąb mózgu, słowa o nędznej imitacji kobiety, jaką była, gdy ją spotkał, o tym, jak z góry się domyślił, że będzie łatwa, jak nią pogardzał.

Nienawiść rosła w niej jak gigantyczny kwiat. Czuła ostrze noża na szyi, ale nie czuła już strachu. Stała się niewrażliwa na jego złośliwości, uodporniona na tkwiące w nim zło.

Zamknęła oczy i modliła się o siłę, zmuszała się do przypomnienia sobie całego ogromu krzywd, jakie wyrządził jej ten człowiek, jak niemal zrujnował jej życie, ile męczarni jej zadał. Pomyślała o Racheli i o Mary Ann, o Summer Young i o Suzie. Na końcu o swojej nieznanej córce, która mogła stać się jego następną ofiarą. Zrozumiała, że musi go zabić.