Rozpierało go zadowolenie z samego siebie. Opowiadał jej, co z nią zrobi.
Zazwyczaj jego dziewczyny nie miały okazji go słuchać, na tym bowiem etapie były już nieprzytomne, z Mary Mallory było jednak inaczej. Chciał, żeby z najdrobniejszymi szczegółami usłyszała o tym, co ją czeka, o bólu, jaki jej zada, o piekle, jakie na nią czeka.
– Nie zapominaj, że jestem anatomopatologiem – szepnął. – Masz do czynienia z ekspertem. Z jedynym wyjątkiem: zazwyczaj rozkrawam ludzi po ich śmierci – zaśmiał się ze swego dowcipu. Opowiadał jej obrazowo, dokładnie, jaką jej część planuje wyciąć, jaką przekroi, jaką rozetnie…
Mal stała się głucha na jego słowa. Cała jej uwaga koncentrowała się tylko na zbieraniu siły, na przypomnieniu sobie chwytów, jakich nauczyła się na kursie samoobrony. Skądś, jakby z innego wymiaru, dochodziło ją szczekanie psa i odgłos pazurów drapiących drzwi od sypialni, to jednak nie była pora na rozpamiętywanie błędu, jaki popełniła, zamykając go tam. Śmierć zagląda jej w oczy! Och, Harry…! Harry, co bym dała za to, żeby jeszcze raz cię zobaczyć!
Blake spojrzał na chwilę w stronę sypialni. Pies stawał się problemem. Sąsiedzi z pewnością go usłyszą i przylecą z interwencją albo zatelefonują na policję.
Musi zabrać stąd tę jędzę.
– Wstawaj, dziwko! – szarpnął ją za ramię.
To była jej jedyna szansa… Wywinęła się i wbiła mu rozczapierzone palce w oczy. Krzyknął z bólu i puścił ją. Kopnęła go, ale on schwycił jej stopę i przewrócił na podłogę. Wrzeszczała, drapała, waliła łokciami, kolanami, pięściami. Stary dywan perski podwinął mu się pod nogi i przewrócił go na podłogę. Na oślep ciął nożem, lecz tylko drasnął jej policzek. Mal nawet nie poczuła tego. Była jednym szalejącym płomieniem nienawiści.
Nie walczyła już o życie. Walczyła teraz, aby go zabić.
Squeeze kolejny raz skoczył łapami na klamkę i zahaczył ją pazurem. Drzwi się w końcu otworzyły. Wyskoczył na korytarz z głuchym charkotem wydobywającym się z piersi, z obnażonymi z wściekłości kłami.
Za późno! Blake zauważył go zbyt późno, gdy zwierzę w ostatnim skoku już nad nim wisiało. Potoczył się po podłodze od uderzenia, poczuł, jak kły zwierzęcia zagłębiają się w jego ramię.
Mal zerwała się na nogi. W ułamku sekundy przypomniała sobie, jak Harry przyrównywał swego psa do Houdiniego, zapewniał, że potrafi się wyrwać z każdego pomieszczenia, nie wyłączając sypialni. Lecz ona jeszcze nie skończyła… Musi go zabić… Zabić! Pobiegła do kuchni po nóż.
Pies zatopił kły w gardle mężczyzny. Blake krzyknął. Jego palce macały po dywanie, szukały, aż znalazły upuszczony nóż. Powiedział sobie, że jest mądrzejszy od psa, że jest mądrzejszy od nich wszystkich razem wziętych. I wbił nóż w pierś zwierzęcia.
Mal wróciła z rzeźnickim nożem Harry’ego. Usłyszała jęk Squeeze’a. Zobaczyła, jak odsuwa się od mordercy i chwieje. Nogi zaczęły mu się trząść, głowa opadała coraz niżej, w końcu, charcząc, osunął się na podłogę.
– Boże! – krzyknęła zrozpaczona. Dreszcze wstrząsały ciałem psa, krew plamiła jego białą, kudłatą sierść. Blake dźwignął się na nogi. Zalany był krwią. Mal dostrzegła jego szyję rozoraną z boku zębami zwierzęcia.
Przez nie kończącą się chwilę wpatrywali się w siebie.
Podniesiona do ciosu ręka kobiety trzymała nóż. Mogła teraz zabić. Mężczyzna był zdany na jej łaskę. Odwrócił się i, powłócząc nogami, dotarł do drzwi. Jeszcze raz spojrzał na nią oczami pełnymi nienawiści. Potem zniknął.
Nóż wysunął się z rąk kobiety i z brzękiem spadł na podłogę. Mal jęknęła i ścisnęła głowę dłońmi. Nie mogła tego zrobić, po prostu nie była w stanie tego zrobić. Gdyby zabiła, uległaby temu samemu złu, które zawładnęło nim. Podbiegła do drzwi, zatrzasnęła je, zamknęła na klucz.
Łzy popłynęły jej z oczu, gdy spojrzała na Squeeze’a. Krew sączyła się z niego na piękny dywan. Uklękła przy nim, dotknęła jego miękkiej sierści. Spojrzały na nią łagodne, jasnoniebieskie oczy. Pies dyszał krótkimi, płytkimi oddechami.
Podbiegła do telefonu, wybrała numer pogotowia policyjnego i zażądała natychmiastowej pomocy weterynarza. Powiedziała też, że był u niej doktor Blake i próbował ją zabić, lecz zamiast niej, prawie zabił psa. I że powinni poinformować detektywa Jordana, że zbrodniarz nadal grasuje.
Doktor Blake wiedział, że nie zostało mu wiele czasu na wykonanie tego, co musi zrobić, lecz przecież obiecał to matce, a dotychczas zawsze dotrzymywał danych jej obietnic.
Dotarł do samochodu, owinął krwawiącą ranę kosztownym jedwabnym szalikiem, założył marynarkę i przyczesał włosy. Żadnych nerwów! Musi wyglądać normalnie, jak spokojny, zwyczajny obywatel w drodze do domu. Policja ma już na pewno numer rejestracyjny jego samochodu, ale będzie go szukać w jego pied-aterre w Cambridge. To jedyny jego adres, jaki znajdą w swoich papierach. Choć tamtejsza dozorczyni może podać adres jego domu. Musi dojechać tam pierwszy.
Ruch na ulicach był niewielki, światła na skrzyżowaniach mu sprzyjały, samochodów policyjnych ani śladu. Wyglądało tak, jakby matka mu pomagała, pomyślał i uśmiechnął się. Krew przeciekała przez sweter, więc szczelniej otulił się kurtką. Próbował nie myśleć o bólu, lecz koncentrować się na prowadzeniu auta.
Wydawało mu się, że już w następnej sekundzie skręcał w wypieszczoną ulicę swego przedmieścia. Nie czekały na niego żadne samochody policyjne z migającymi światłami. Znów poczuł się niezwyciężony. Wjechał do garażu. Był w domu. W końcu pokonał ich wszystkich.
Zamknął dokładnie garaż i wszedł do domu. Dotarł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej butelkę wódki. Nalał do szklanki, dodał lodu i długo pił. Czuł się jak w letargu, osłabiony, wstrząsany zimnymi dreszczami. Stracił wiele krwi. Był lekarzem i zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, wiedział, że musi się śpieszyć. Wypił resztę wódki, a potem powoli, noga za nogą, stopień po stopniu powlókł się schodami na pierwsze piętro.
Przed drzwiami do specjalnego pokoju opadł na kolana. Ciężko dyszał. Z rany w szyi płynęła krew niczym nie pohamowanym strumieniem, plamiła wykładzinę.
Przestało go to obchodzić. Poszperał w kieszeni w poszukiwaniu klucza, potem zmarnował wiele czasu i sił, zanim umieścił go w zamku. Przekręcenie klucza wyczerpało go ostatecznie.
Pokój pogrążony był w ciemnościach, tylko w wielkim akwarium, biegnącym wzdłuż jednej ze ścian, paliło się zielonkawe światełko. Na czworaka, na łokciach i kolanach, poprzez nieznośny ból doczołgał się do błyszczącego, szmaragdowego zbiornika. Woda szemrała łagodnie, kojąco, światełko przekształcało akwarium w jakiś dziwny, podwodny świat.
Wreszcie tu dotarł. Mimo tylu przeszkód! Dźwignął się na kolana, uniósł ręce w błagalnym geście.
– Wróciłem do domu, mamo! – powiedział. – Wróciłem do domu, jak ci obiecałem.
Kobieta, obracająca się powoli w przezroczystej szmaragdowej cieczy, nie mogła odpowiedzieć, ponieważ miała ciasno zaszyte usta. Nie mogła też go widzieć, bo zaszyte były również jej powieki. Nie mogła go już nakarmić, bowiem jej sutki zostały odcięte. I była martwa od wielu lat.
Jej obfite ciało było w takim doskonałym stanie, jak tamtego dnia, kiedy je zabalsamował, a jej zaszyte usta zdawały się uśmiechać, jak nie uśmiechała się nigdy za życia.
Zawsze był pewien, że któregoś dnia potrafi przerwać jej szatańskie gadanie, raz na zawsze. Był to jeden z powodów, dla których postanowił zostać lekarzem. Lekarze mogą robić to, co innym ludziom nie uchodzi bezkarnie. Mają dostęp do trucizn, mogą rozstrzygać o przyczynach śmierci, podpisywać świadectwa zgonu, nie spowiadając się przed nikim. Kiedy usłyszał o patologii, poczuł się jakby ktoś obdarował go wymarzonym prezentem. Jako anatomopatolog będzie dokładnie wiedział, co zrobić z martwym ciałem.