Выбрать главу

Zabił ją w słoneczne, letnie popołudnie nad brzegiem małego, posępnego jeziora w stanie Waszyngton. Nie czuła się dobrze, więc zaproponował jej przejażdżkę na świeże powietrze. Nie czuła się dobrze, ponieważ od pewnego czasu karmił ją maleńkimi dawkami arszeniku, dodawanymi do soku pomarańczowego, na tyle małymi, że nie mogły jej zabić, na tyle silnymi, że zmuszały ją do uskarżania się na zdrowie przed sąsiadami.

Siedzieli na wysokim brzegu nad jeziorem. Słuchał jej odwiecznych pretensji pod swoim adresem.

– Bóg jeden wie, co z ciebie za doktor! – zrzędziła poirytowana. – Nie potrafisz wyleczyć nawet własnej matki! Jako dziecko byłeś do niczego, a teraz jesteś jeszcze gorszy. Nie jesteś nawet mężczyzną!

Nie musiał się długo namyślać. Odwrócił się, spojrzał na nią wzrokiem tak lodowatym, jak jego serce, i kantem dłoni uderzył ją w szyję. Jej wpatrzone w niego oczy rozszerzyły się, napełniły zdziwieniem i zatonęły w nieświadomości.

Wyciągnął ją z samochodu, rozerwał suknię i z głową nisko pochyloną, jak atakujący bokser, zaczął pięściami okładać jej ciało, cios za ciosem, wściekle, z całej siły. Usiadł na chwilę, żeby złapać oddech, potem padł na nią, gryzł ją i drapał. A potem ją gwałcił, rżnął ją raz za razem, lecz nic się nie zdarzyło.

Miała rację. Był kompletnym zerem.

Wściekły i śmiertelnie upokorzony wziął skalpel i przeciął jej żyły w nadgarstku. Trysnęła z nich jasnoczerwona krew, i wtedy poczuł narastające w nim podniecenie. Złapał jej dragi nadgarstek i powiódł po nim nożem. Gdy konała, jego sperma mieszała się z jej krwią.

Trząsł się z rozkoszy, z całkowitego wyczerpania tym, co się zdarzyło. Teraz on posiadał władzę. Odtąd każdego wieczora dziękował jej z całego serca za ukazanie mu drogi.

Włożył jej ciało w specjalny worek, który zabrał z prosektorium, podciągnął zamek błyskawiczny i włożył do bagażnika jej własnego białego lincolna continentala. Włączył radio i przez całą drogę, szczęśliwy, nucił melodię nadawanego właśnie Koncertu Skrzypcowego Brahmsa.

Gdy już bezpieczny, znalazł się w garażu, gdy usłyszał metaliczne kliknięcie zamkniętych drzwi, podniósł klapę bagażnika, wyjął ciało i zaniósł je do kuchni.

Nie było żądnej krwi, żadnego paskudztwa, wszystko pozostało w worku. W garażu miał całe niezbędne wyposażenie: instrumenty chirurgiczne, płyny balsamujące, pojemniki. Przykrył podłogę plastikiem, nałożył gumowe rękawice i przystąpił do pracy.

Parę dni później poinformował tych niewielu przyjaciół, których miała, że umarła we śnie na wylew. Powiedział też, że zawsze pragnęła być kremowana i że nie będzie żadnej ceremonii żałobnej. Ci, którzy chcieliby w jakiś sposób złożyć hołd jej pamięci, mogą posłać czek na dowolnie wybraną fundację dobroczynną, wspomagającą dotkniętych zawałami i wylewami.

Po kilku tygodniach podzielił się z nimi wiadomością, że zaoferowano mu pracę w innym stanie, że wystawia dom na sprzedaż i że chciałby się z nimi pożegnać.

Potem wpakował jej zabalsamowane ciało wraz z resztą swoich rzeczy do bagażnika samochodu i odjechał do Chicago.

Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jej domu kupił ładną posiadłość w Bllomington Hills. Po wprowadzeniu się oddał jej jeden z pokoi na własność, jak przedtem, i zbudował w nim akwarium, aby móc ją oglądać, gdy odczuje taką potrzebę.

Ogromną przyjemność sprawiło mu przyglądanie się, jak łagodnie obraca się w płynie konserwującym, uśmiecha się bezgłośnie do niego, gdy on opowiada jej o „swoich dziewczynach”.

Potem przeprowadził się do San Francisco, następnie do Los Angeles, do innych wielkich miast z uniwersytetami, gdzie było mnóstwo dziewcząt. W końcu trafił do Bostonu.

Ukląkł przed nią z pokornie złożonymi rękami. Krew nieprzerwanie sączyła się z rany na szyi i wsiąkała w elegancki sweter.

– Już skończyłem, mamo! – powiedział.

Położył się przy akwarium. Wyjął z kieszeni skrwawiony nóż i długo, starannie go wycierał. Podniósł do twarzy dłonie i przez chwilę im się przyglądał. Potem precyzyjnie, ciągle był przecież doskonałym anatomopatologiem, przeciągnął skalpelem po jednym nadgarstku, następnie po drugim. Podniósł skrwawione ręce do góry i pokazał jej.

– Zrobiłem to, mamo! – zajęczał. – Zrobiłem to…

Nogi ugięły mu się w kolanach i przewrócił się na podłogę. Leżał na plecach i patrzył, jak wycieka z niego własna krew, własne życie, zupełnie jak to życie, które tyle razy zabierał innym. Powoli, z najwyższym trudem zwrócił twarz ku matce. Chciał ją jeszcze raz zobaczyć. Nienawiść zabulgotała w nim jak krew.

– Suka! – powiedział.

Harry żałował, że nie jedzie jaguarem. Syrena forda wyła, auto rozpruwało tłok panujący na jezdniach, mknęło jak pocisk przez skrzyżowania, nie zawracając uwagi na czerwone światła, ciągle jednak zbyt wolno, zbyt wolno! Próbował odsunąć myśli o Mal na dno świadomości i skoncentrować całą energię na Blake’u.

Z Mal wszystko było dobrze. Zmuszał się, by nie myśleć, co zrobiłby z doktorem, gdyby ten ją zabił, ale wiedział, że złamałby niejedno prawo.

Opony forda zajęczały, gdy ostro skręcił w ładną, podmiejską ulicę. Za nim hałaśliwie prały wozy ekipy. Światła w oknach sypialni zapalały się, gdy zaskoczeni mieszkańcy wyskakiwali z łóżek, żeby zobaczyć, co się u nich dzieje.

Lecz dom doktora Billa Blake’a był ciemny i głuchy.

– To tutaj, Rossetti! – Harry pchnął drzwi auta i sięgnął pod pachę po rewolwer. Broń pasowała do dłoni jak rękawiczka, gładka lecz śmiercionośna.

Chowając się w mroku, z Rossettim tuż za plecami, zbliżył się do budynku.

Policjanci z drużyny specjalnej wysypali się z wozów i rozsypali w tyralierę, przyklęknęli, przyłożyli kolby karabinów do ramion, mierząc w okna i drzwi domu.

Zapaliły się reflektory, zalewając światłem piękną, starannie utrzymaną posiadłość Blake’a policjantów powstrzymujących rosnący tłumek sąsiadów.

Szczelniej owijając się szlafrokami, gapili się w zdziwieniu na dramat, jaki rozgrywał się na ich spokojnej, szacownej ulicy.

Barierki szybko zostały rozstawione wokół domu Blake’a, samochody patrolowe szykowały się do natychmiastowego pościgu. Harry nie wiedział, czy Blake jest w domu, nie mógł jednak ryzykować. Podniósł mikrofon do ust i powiedział:

– Doktorze Blake, jest pan otoczony. Niech pan otworzy frontowe drzwi i wyjdzie z podniesionymi rękami. Proszę posłuchać dla własnego dobra.

Panujące w domu milczenie stało się wprost dotykalne. Można było usłyszeć buczenie samolotu gdzieś wysoko w górze. Na czystym niebie błyszczały gwiazdy.

– Blake! To twoja ostatnia szansa! – powiedział Harry do mikrofonu. Snajperzy zajęli pozycje bliżej domu. Niektórzy celowali z dachu sąsiedniego budynku, kilku przeskoczyło płot z tyłu posiadłości doktora.

Milczenie kłuło w uszy. Harry spojrzał na Rossettiego. Partner wzruszył ramionami.

– Stawiam stówkę, że facet jest w środku.

– Bierzemy go – powiedział Rossetti.

Harry dał sygnał. Huknęły strzały, rozbijając okna na piętrze. Lecz ciągle nie było żadnej reakcji. Harry przestrzelił zamek u drzwi wejściowych, ten jednak nie puszczał.

– Zamki jak w fortecy! – mruknął Rossetti. Nie mógł się z nimi uporać. Kryjąc się pod ścianami, obiegli budynek dookoła. Rossetti wybił szybę i przytulił się do ściany. W domu panowała nadal tak idealna cisza, że Harry słyszał pulsowanie krwi w skroniach. Szybko wybił resztki szkła. Przeskoczyli parapet i znaleźli się w środku.