Takie też było życie.
Nasi dorośli ciężko pracowali, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i rzadko kiedy się kłócili. Sporów nie załatwiało się przez kłótnie. Nie nadużywali alkoholu, na ogół się nie rozwodzili i jeśli nie obrzezano ich umiejętniej, niż było obrzezane moje własne pokolenie, nie sypiali z żonami lub mężami znajomych i sąsiadów.
Słyszałem kiedyś, jak George Mandel, mój dawny przyjaciel z Coney Island i spośród znanych mi ludzi, pierwszy, któremu udało się zostać pisarzem, prezentuje w telewizyjnym wywiadzie opis Coney Island. Miałbym kłopot, chcąc do niego coś dodać. Jeśli ktoś musi już dorastać w slumsach, powiedział, używając tego słowa z komiczną przesadą, trudno sobie wyobrazić lepsze.
W mojej części Coney Island czynszowe kamienice stały prawie przy każdej uliczce i przecinających je alejach. Te większe wzniesione były z cegły i miały trzy albo cztery piętra. Na parterze mogły się mieścić sklepy i warsztaty, takie jak zakład krawiecki pana Kaisera albo narożny sklep spożywczy w moim budynku, który działał dość krótko, a potem urządzono w nim kilka mieszkań. Przy każdej uliczce były też węższe, niższe domy wzniesione przeważnie z matowej żółtej cegły, ze schodkami prowadzącymi na ganek i piwnicami poniżej poziomu ulicy; mogły je zajmować dwie albo nawet trzy rodziny, chociaż wiele było zamieszkanych wyłącznie przez jedną. Tylko w kilku nowszych budynkach działały windy. Były samoobsługowe i przez jakiś czas budziły nasze wielkie zainteresowanie, stanowiły też miejsce nie wymagającej wiele wysiłku, a czasami złośliwej zabawy w deszczowe dni. Jedną ze sztuczek było naciskanie wszystkich przycisków, żeby zwolnić bieg windy. Do dziś mam pod powiekami obraz starszych mężczyzn i kobiet (starszymi mężczyznami i kobietami stali się w końcu nasi rodzice i moja własna matka) wspinających się z trudem po stromych schodach, kobiet na ogół taszczących brązowe torby ze spożywczego albo od rzeźnika. Gdy ktoś z nas wychodził z mieszkania na drugim piętrze, przypominano mu, żeby „wyrzucił śmiecie" do metalowych pojemników z pokrywką, które zawsze czekały w pasażu przy kamienicy. W okolicy były także drewniane domy, niektóre z małymi podwórkami i skromnymi ogródkami z tyłu i od frontu. Miały szalowane ściany i spadziste, kryte gontem dachy, które różniły się od płaskiego dachu naszego budynku, gdzie sterczały anteny radiowe i suszyła się na sznurach bielizna.
W różnych punktach Coney Island, w większości blisko plaży, stały kompleksy bungalowów oraz mniejszych i większych drewnianych domków zwanych „willami", „dworkami" i „esplanadami". Zbudowano je chyba, zanim się tam pojawiliśmy. Na pewno istniały, kiedy zwróciłem na nie uwagę jako małe dziecko; i później, po wojnie, kiedy się ożeniłem i wyjechałem na studia. Przez dziewięć miesięcy w roku były zamknięte na cztery spusty, a potem nagle roiło się w nich od ludzi, którzy wynajmowali ciasne sypialnie i stróżówki na lato i przyjeżdżali podekscytowani z własną pościelą oraz wózkami dla dzieci -miało się wrażenie, że prawie wszyscy zjawiają się w ciągu kilku dni. Napływali z innych części Brooklynu, takich jak Williamsburg oraz East New York, a także z Manhattanu, Bronxu i New Jersey, aby spędzić następne kilka miesięcy w tłoku, zapewne nie do zniesienia dla ludzi bardziej wyrafinowanych i mniej towarzyskich i najprawdopodobniej nie do zniesienia dla pokolenia, które wychowali. Letnicy byli na ogół zadowoleni z kwater, te same rodziny wracały bowiem rok w rok z własną pościelą i dorastającymi dziećmi do tych samych prymitywnych „willi", „dworków" i „esplanad". Niektórzy z chłopaków zostawali naszymi wakacyjnymi przyjaciółmi; czekaliśmy na ich przyjazd i chętnie graliśmy z nimi w karty o jednocentówki i kapsle od butelek po oranżadzie albo pozwalaliśmy zagrać w drużynie punchballu Trzydziestej Pierwszej Zachodniej, zwłaszcza gdy brakowało nam zawodników.
Między naszą kamienicą i drugim mniejszym budynkiem przy rogu Railroad Avenue, stał mały piętrowy bungalow z podwórkiem w środku. Na parterze tej drugiej kamienicy był sklep, w którym sprzedawał słodycze pan Moses wraz ze swoją żoną i córką; mieszkali w apartamencie na tyłach. Pan Moses handlował również gazetami, w jidysz oraz po angielsku, a stojąca w jego sklepie publiczna budka telefoniczna była przez dłuższy czas jedynym automatem na całej ulicy. Korzystały z niej wszystkie rodziny, telefonując i przyjmując rozmowy. W tamtych czasach w tak zwanej centrali wciąż dyżurowała niewidzialna telefonistka, mówiąca: „Proszę podać numer". Każdy, kto biegł, żeby sprowadzić do sklepu osobę, do której telefonowano, mógł oczekiwać napiwku w zwyczajowej wysokości dwóch centów. Moja siostra przypomina sobie teraz, że wszyscy chłopcy, którzy zapraszali j ą na randkę, musieli smalić do niej cholewki przez telefon, który odbierała w sklepie pana Mosesa.
Po drugiej stronie ulicy był duży ośrodek wczasowy o nazwie West End Villa, w którym stały szeregowo jednorodzinne bungalowy. Poza sezonem bawiliśmy się tam w berka, biegając po gankach i przeskakując przez balustrady. W głębi ośrodka, na dwóch kondygnacjach podobnych do tych, które widuje się w dzisiejszych motelach, mieściły się letnie apartamenty i prawdopodobnie dzięki ich istnieniu mój brat poznał dziewczynę, swoją przyszłą żonę. Być może nie spotkał jej akurat tam, lecz jej rodzina wynajmowała ten apartament każdego sezonu i znałem jej brata Bena oraz rodziców, zanim jeszcze zostali teściami Lee, a on ich zięciem.
Kiedy się spotkaliśmy, jej imię brzmiało Perle; potem z jakiegoś powodu na rok albo dwa zmieniła je na Lynn. Wśród młodych kobiet – wtedy nazywaliśmy je dziewczętami – zmiana imienia w tym czasie była bardzo modna. Pamiętam pewną Gertrudę, z którą uczyłem się cały czas w podstawówce i którą przedstawiono mi nagle jako Gail, gdy pojawiła się w roli potencjalnej dziewczyny jednego z „seniorów" klubu, gdzie byłem dopiero „juniorem". Chodziliśmy razem na francuski w szkole średniej. Klub mieścił się na tyłach sklepu przy bocznej uliczce, dwie przecznice od mojego domu i nazywał się Alteo. Jego nietypowość polegała na tym, że należało do niego już drugie pokolenie; wielu członków, wówczas dwudziestoletnich, było młodszymi braćmi założycieli, którzy wyrośli z tego, co oferowały liczne kluby towarzyskie i sportowe kwitnące zawsze na Coney Island i w Brighton Beach. Należałem do grupy kilkunastoletnich chłopaków z sąsiedztwa, z których stworzono grupę „juniorów Alteo". Wolno nam było wykorzystywać pomieszczenie klubowe na cotygodniowe spotkania, a także przesiadywać tam do wczesnego wieczoru, uczyć się tańczyć lindy hop i słuchać muzyki oraz niewiarygodnych historii opowiadanych przez starszych kolegów. Nauczyliśmy się także odróżniać bardzo dobrą muzykę zespołów Jimmy'ego Lunceforda, Duke'a Ellingtona i Counta Basiego od popularniejszych, „komercyjnych" kawałków Glenna Millera i Tommy'ego Dorseya. Benny Goodman był lepszy od tych ostatnich, ale nawet w połowie nie tak porywający jak ci najlepsi, którzy byli bez wyjątku czarni. Wieczorem, kiedy zaczynały się ich własne imprezy, nasi starsi koledzy pokazywali nam drzwi, przy których przystawaliśmy często na kilka chwil, żeby się pogapić.
Gertrudę, vel Gail, przyprowadziła do klubu jej starsza ładna siostra. Gail używała szminki i mascary i nikt z nas nie widział jeszcze dziewczyny umalowanej w ten sposób. Niebawem została sympatią dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletniego Murraya Beckermana. Panowała zgodna opinia, że Murray jest najlepszym tancerzem lindy hop w całym klubie i razem z niejaką Curly Klein, która nie należała do Alteo, może śmiało wystąpić na parkiecie sali balowej Savoy w Harlemie. Dla nas, nastolatków, nie wyróżniał się poza tym niczym szczególnym w porównaniu, na przykład, z George'em Mandelem, Royem Roycemanem i Dannym Rosoffem, którzy także byli członkami klubu; George i Roy mogli równie dobrze rozmawiać o Beethovenie, jak o Basiem; z ust Księcia Danny'ego po raz pierwszy usłyszałem nazwiska Hemingwaya, Fitzgeralda, Faulknera i Dos Passosa, wszystkie wymieniane bez imion, tak jakby od dawna byli jego dobrymi kumplami. Wspomniał mi o nich, ponieważ wiedział, że piszę opowiadania (które były wyjątkowo niedojrzałe i nieporadne). Przyznaję, że już wówczas dręczyły mnie pewne wątpliwości, czy Danny rzeczywiście czytał tych autorów, czy też jedynie przejrzał coś na ich temat. Mam je do dziś.