Выбрать главу

Jeszcze przed drugą wojną światową dzielnicy rozrywkowej Coney Island zaczęło brakować werwy i przedsiębiorczości. Tereny rekreacyjne stale się kurczyły. A od końca wojny w 1945 roku nie zbudowano tu (z tego, co wiem) ani jednego większego osiedla mieszkaniowego, z wyjątkiem finansowanych przez państwo. Wesołe miasteczka, niegdyś należące do najnowocześniejszych na świecie i cieszące się reputacją bodaj czy nie najlepszych, nie zaoferowały żadnych nowych spektakularnych atrakcji od czasu nowojorskiej wystawy światowej na przełomie roku 1939 i 1940, kiedy w Steeplechase Park postawiono wieżę spadochronową.

Coney Island w dalszym ciągu ma deptak, który wydawał się wówczas, i prawdopodobnie jest, najdłuższą, najszerszą i najwspanialszą promenadą na całym świecie. Ma szeroką plażę z fantastycznym piaskiem, która ciągnie się daleko za Coney w stronę Brighton i Manhattan Beach. Człowiek musi sobie dopiero poharatać stopy w Nicei i angielskim Brighton – stwierdzając z oburzeniem, że te nabrzeża również nazywają się plażami – aby docenić w pełni rozległe plaże Coney i uznać je za naprawdę bezcenne bogactwo narodowe.

Poza tym Coney Island miała swoje długie, kryte asfaltem ulice, po których samochody jeździły w zasadzie tylko latem i które stanowiły place zabaw lepsze od wszystkiego, co zaprojektował jakikolwiek projektant terenów rekreacyjnych.

Naszą ulubioną zabawą wiosną i latem był punchball, odmiana konwencjonalnego baseballu, w który graliśmy sprężystą skórzaną piłką – najlepsza była marki Spaldeen, ale kosztowała więcej od innych. Piłkę wybijało się z bazy raczej pięścią niż kijem od szczotki czy w ogóle jakimkolwiek kijem, stąd nazwa punchball. Jesienią graliśmy w hokeja na wrotkach, a także w przypominającą futbol grę o nazwie asocjacja, w której wolno było podawać i kiwać, natomiast zabronione było chwytanie lub blokowanie przeciwnika. Przodowałem w niej jako prze-chwytujący. A potem, kiedy nauczyliśmy się reguł, graliśmy w prawdziwy futbol na piasku na plaży. Za pierwszym razem, gdy zagraliśmy na twardym gruncie, a było to w Sea Gate, zaskoczyło mnie, jak twarda może być ziemia, gdy człowiek przewraca się na nią i pada. Nie nosiliśmy ochraniaczy ani kasków. Wcześniej, jeszcze jako dzieci, bawiliśmy się w chowanego, berka, a także w „naśladuj pierwszego", na plaży i na podwórkach pustych letnich bungalowów. Ja byłem zawsze pierwszy. W letnie wieczory na deptaku wymyśliłem odmianę „naśladuj pierwszego" opartą w większym stopniu na pomysłowości i zgrywie aniżeli fizycznej zręczności. Przepraszałem z uprzedzającą grzecznością ludzi pogrążonych w rozmowie, po czym przechodziłem między nimi i oddalałem się. Następny w kolejce zobowiązany był zrobić to samo. Pojawienie się trzeciego budziło podejrzenia, przy czwartym lub piątym ofiary przerywały rozmowę, przyglądały się nam badawczo i załapywały, o co chodzi, na ogół z wesołym zaskoczeniem. Im dłuższa była kolejka, tym większy śmiech. W barach kelnerzy i barmani nie tolerowali nas z taką pogodą ducha. Ja, ten pierwszy (w „naśladuj pierwszego" prawie nigdy nie traciło się tej pozycji; jeśli wywróciłem się, przeskakując z jednego ganku na drugi, upierałem się, że inni muszą zrobić to samo), wkraczałem niewinnie do środka, obchodziłem cały lokal, jakbym się za kimś rozglądał, po czym opuszczałem go innymi drzwiami, podczas gdy drugi chłopak wchodził już do baru, jak gdyby mnie szukał, a po nim trzeci, niewinnie podążając naszym śladem. Czwartego albo piątego obsztorcowywano i wyrzucano na ulicę. A następny bał się wejść po nich do środka i spadał niestety na koniec kolejki, podczas gdy mnie oczywiście nigdy nie powinęła się noga.

W sobotnie poranki wiosną i latem graliśmy na ogół w punchball z drużyną z innego bloku – częściej wygrywając, niż przegrywając – a potem wracaliśmy triumfalnie do domu na dobrze zasłużoną szklankę zimnego mleka i czekaliśmy z utęsknieniem na lunch. Wczesnym sobotnim popołudniem wybieraliśmy się na ogół do kina (bilet kosztował dychę, cukierki piątkę) na podwójny seans – najnowszy odcinek serialu kowbojskiego albo filmu o Tarzanie, kronikę filmowe i na dokładkę kreskówkę z Myszką Mickey lub Betty Boop albo film przyrodniczy. Później wracaliśmy do domu, dyskutując zawzięcie, co zrobić z resztą dnia. Niedziele były na ogół łatwiejsze; większą część poranka spędzaliśmy przy śniadaniu, przeglądając kolorowe komiksy i reklamy zabawek, które kiedyś chcielibyśmy mieć, oraz podróży, w które kiedyś pragnęlibyśmy się wybrać. Odkąd sięgam pamięcią, mieliśmy dwa wielkie kina, do których mogliśmy chodzić: RKO Tilyou i Loew's Coney Island. Po jakimś czasie na pustej działce przy Surf Avenue, jedną przecznicę ode mnie, zbudowano nowe, Surf Theater, i mieliśmy trzy. Otwarcie Surf Theater było wydarzeniem, które zapamiętałem. Wyświetlano film One Night of Love, z operową gwiazdą Grace Moore, która parę lat później zginęła w katastrofie lotniczej. Znaczna część muzyki, w tym piosenka tytułowa, oparta była na melodiach Pucciniego i matka także poszła na ten film.

Dzielnica rozrywkowa Coney Island – obszar, na którym znajdowały się karuzele, diabelskie młyny, budki z jedzeniem oraz automaty do gry – interesowała nas najbardziej w chłodniejsze dni wiosny i późnego lata, względnie dla odmiany nawet w cieplejsze dni, gdy któryś z nas zdobył darmowe karty wstępu do Luna albo Steeplechase Parku. Były to jedyne działające wówczas wesołe miasteczka z prawdziwego zdarzenia. W każdym pobierano opłatę za wstęp i zapewniano atrakcje, które przynajmniej z nazwy spotkać można było tylko w tym jednym miejscu; powolna przejażdżka łodzią w jednym z parków nosiła miano Tunelu Miłości, w drugim (tak mi się zdaje) Czerwonego Młyna. Wszystkie atrakcje wymagały specjalnego biletu albo osobnej opłaty; w Steeplechase każdy musiał płacić dodatkowo za skok z wieży spadochronowej. Kryta arena Stauche'a, gdzie na początku stulecia mieściła się jedna z wielkich restauracji, wciąż działała, ale teraz organizowano tutaj mecze bokserskie i cieszące się przez pewien czas powodzeniem maratony taneczne. Na długości pół mili, między Surf Avenue i deptakiem, biegł ciąg pieszy o nazwie Bowery, zapożyczonej naturalnie od istniejącego wcześniej, znanego z bajecznych ekscesów bulwaru na dolnym Manhattanie. Prawie każdy jego cal zajmowały najróżniejsze atrakcje i nawet w bocznych uliczkach pełno było estrad, automatów, karuzel i budek z jedzeniem. Naganiacze i bileterzy wydzierali się na całe gardło, motory warczały, a z różnych gabinetów strachu dobiegał bezustannie maniakalny jazgot wzmocnionego mechanicznie śmiechu. Czynny był także słynny Feltman, wciąż wielki i wspaniały, aczkolwiek nieubłaganie tracący popularność, teraz gdy zabrakło już Brylantowego Jima Brady'ego i inne grubych ryb z wesołych lat dziewięćdziesiątych.