Выбрать главу

Droga powrotna nigdy nie miała w sobie tego dramatyzmu, który ekscytuje młodego chłopca podejmującego męskie wyzwanie, głównie dlatego, że, jak sądzę, z każdą minutą nie oddalaliśmy się, lecz wracaliśmy w bezpieczne miejsce. I tym razem naszym celem była długa na kilka mil plaża, której nie sposób było ominąć. Ale kiedyś pewien chłopiec w czteroosobowej grupie bardzo się zmęczył i oznajmił, że nie da rady wrócić. Bez większego pośpiechu, nawet bez poczucia jakiegoś realnego niebezpieczeństwa, każdy z nas złapał go po prostu za jakąś część ciała i wspólnie doholowaliśmy go wystarczająco blisko trzeciego pala, żeby zdołał przepłynąć samodzielnie kilka ostatnich jardów. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Nie sądzę, byśmy zdawali sobie sprawę, że właśnie uratowaliśmy mu życie; tak naprawdę nie wierzyliśmy, że mógł utonąć.

Nie przypominam sobie jednak, bym popłynął kiedyś po tym wydarzeniu do boi. Wątpię również, żeby on to zrobił. Nazywał się Irving Kaiser, ten sam Irving Kaiser, który mieszkał piętro niżej – o rok młodszy i chudszy ode mnie, a ja byłem dosyć chudy – ten sam, którego sześć lat później zabił we Włoszech pocisk artyleryjski. Jego śmierć zasmuca mnie bardziej teraz, kiedy o tym piszę, niż, jak sądzę, pozwoliłem, by zasmucała mnie, gdy się o tym dowiedziałem i nawet potem, gdy wróciłem na Coney Island i widywałem się często z jego matką. Myślę, że nauczyłem się już wówczas tłumić bolesne emocje. Jestem żywym dowodem przynajmniej częściowej słuszności freudowskich teorii represji i nieświadomości, a pisząc w ten sposób tutaj i w innych książkach, które wydałem, być może również teorii zaprzeczenia i sublimacji.

Dzisiaj nie popłynąłbym tam za milion dolarów wolnych od podatku, chociaż nie wątpię, że bez trudu pokonałbym dystans tam i z powrotem. Powodem jest moja wciąż nie okiełznana wyobraźnia.

Mój brat nie przypominał sobie w ogóle epizodu z samochodem, kiedy kilka lat temu poruszyłem ten temat podczas jednego z rzadkich seansów niemrawych rodzinnych reminiscencji. Dzięki łagodnym korektom, jakich dokonał w jego percepcji czas, w wielkodusznej pamięci Lee byłem zawsze „grzecznym chłopcem" i choć skończyłem dawno sześćdziesiąt lat, dla niego nadal nim pozostałem. Był dumny ze mnie i ze swojego syna Paula, który zrobił karierę jako agent doradztwa personalnego, a później producent telewizyjny. Razem zrealizowaliśmy sen o sukcesie, który bez wątpienia wyśnił dla samego siebie.

Ja jednak pamiętam wyraźnie. Była ciemna noc i kiedy zobaczyłem Lee, który wyszedł z domu, by mnie złapać i zaprowadzić na górę do łóżka albo do wanny, błyskawicznie i beztrosko przeobraziłem swoje nieposłuszeństwo w uliczną zabawę w pościg. Był ode mnie starszy i szybszy, ale ja byłem zwinny i miałem na nogach tenisówki. Uskakując i robiąc zwody w lewo i w prawo, zmuszałem go do irytującej pogoni z jednej na drugą stronę ulicy, zanosząc się niepohamowanym śmiechem za każdym razem, gdy udało mi się umknąć. I nagle oślepiły mnie reflektory, rozległ się potworny zgrzyt hamulców i moja wesołość skończyła się, gdy obaj znaleźliśmy się na zderzaku samochodu, który zatrzymał się w miejscu o ułamek sekundy wcześniej.

Wspomnę tu o jeszcze jednym incydencie, gdy, mówiąc górnolotnie, o mało nie wyprawiłem na tamten świat siebie i jeszcze jednego członka naszej rodziny. Był to figiel, którego żadne z nas nie zapomniało, ale nawet dzisiaj robi na mnie mniejsze wrażenie niż na innych.

Przy naszym budynku stał tuż przy krawężniku słup telefoniczny z wbitymi po obu stronach hacelami, które miały ułatwić monterowi wspięcie się na siodełko przy skrzynce naprawczej zawieszonej na wysokości mniej więcej drugiego piętra. Nietrudno było się po nich wdrapać, jeśli dotarło się do punktu startowego, solidnego drewnianego kloca przybitego do słupa jako pierwsze oparcie dla nogi, mniej więcej trzy stopy nad ziemią. Odkryłem, że jest to całkiem łatwe, pewnego dnia, gdy kolega podsadził mnie na pierwszy stopień, i zacząłem się wspinać, łapiąc się kolejnych haceli i opierając na nich stopy. Zasiadłszy na górze na siodełku, zorientowałem się z radosnym zdumieniem, że zaglądam przez otwarte okno prosto do naszej kuchni. Zobaczyłem tam matkę, która krzątała się przy piekarniku zaledwie kilka stóp ode mnie.

– Czy mogę dostać szklankę mleka? – zapytałem swoim najbardziej niewinnym głosikiem.

Wyraz kompletnego osłupienia, następnie zaś czystej grozy, który ukazał się na jej twarzy, gdy się odwróciła i zobaczyła mnie zawieszonego w powietrzu tuż za oknem, wywarł na mnie tak silne wrażenie, że ja również o mało nie skonałem ze strachu. Może to właśnie wówczas matka po raz pierwszy wygłosiła pogląd na temat mojego poczucia humoru, pogląd, który powtarzała później wielokrotnie z matczynym zdziwieniem i podziwem, potrząsając przy tym często z przerażeniem głową.

– Masz (on ma) pokręcony umysł.

Wyraz jeszcze większego oburzenia i osłupienia zobaczyłem na jej twarzy, kiedy innym razem, patrząc jej prosto w oczy podczas jednego z moich dziecinnych ataków złości, nazwałem ją bękartem.

Uważałem błędnie, że skoro nie zna zbyt dobrze angielskiego, nie usłyszała nigdy przedtem tego brzydkiego ulicznego słowa i nie będzie miała pojęcia, co oznacza, w nie większym przynajmniej stopniu, niż wiedziałem to ja sam. Przekonałem się natychmiast z przerażeniem, że jestem w błędzie. Zabrakło jej powietrza i dała chwiejny krok do tyłu. A ja zdałem sobie natychmiast sprawę, że już nigdy nie chcę zobaczyć na jej twarzy tak głębokiej urazy. Modliłem się, żeby nigdy nikomu nie powiedziała.

Było jeszcze jedno wydarzenie, które chciałem zachować w tajemnicy. Kręcąc się samemu po kuchni i jak zwykle czując, że ssie mnie w żołądku, znalazłem w kredensie główkę czosnku z kilkoma oderwanymi ząbkami. Pomyślałem, że jeśli zjem jeden albo dwa, na pewno nikt się nie dowie. Wkrótce się dowiedzieli. Wszyscy. W ciągu najbliższych kilku dni dowiedzieli się nawet ci, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy.

3. Sea Gate

Sea Gate, leżąca na zachodnim krańcu nadmorskiej brooklyńskiej drzazgi, przeoranej i wyplutej przez ustępujący lodowiec pod koniec ostatniego glacjału, pojawi się na kartach tych annałów z racji dwóch późniejszych i bardziej dramatycznych wydarzeń – pożaru oraz uczucia – a także domniemanych związków, jakie łączą ją z dygnitarzem Alfredem E. Smithem, którego obecność odnotowano tu latem w trzeciej dekadzie tego stulecia. Innym słynnym mieszkańcem Sea Gate był wcześniej John Y. McKane, polityczny watażka i samozwańczy szef policji Coney Island, pilnujący, by wszystkie tutejsze sprawy załatwiane były w preferowany przezeń pokojowy sposób, aż do momentu gdy sam został prześwietlony przez wyższe władze, następnie zaś oskarżony, osądzony i osadzony.

Plotki o finansowym zaangażowaniu Alfreda E. Smitha w rozwój Sea Gate mogą być bezpodstawne, on sam jednak istniał naprawdę. Al Smith, wcześniej bardzo popularny demokratyczny gubernator stanu Nowy Jork, był pierwszym katolickim kandydatem – niestety przegrał – na prezydenta. Rzadki okaz, z powodu, jak czytałem, niechęci do wykorzystania swego stanowiska w celu nabicia sobie kabzy, został w późniejszym czasie wyzyskany, z racji posiadanych kontaktów i prestiżu, przez bardziej dalekowzrocznych ludzi, zainteresowanych zyskownymi inwestycjami w nieruchomościach. Jedną z nich był Empire State Building. Innym przedsięwzięciem, które przypisuje mu lokalna tradycja, jest założenie Stowarzyszenia Sea Gate w celu nabycia oraz konsolidacji działek na zachodnim skraju Coney Island i przekształcenia tego pierwszorzędnego terenu w luksusowe nadmorskie osiedle, zaglądające skromnie do wejścia nowojorskiego portu, z Atlantykiem po jednej i spokojnymi wodami zatoki po drugiej stronie. Była to miejscowość, gdzie prym dzierżyli właściciele domów, zamknięta dla obcych, z własnymi siłami policyjnymi, strzegącymi bram przy obu wjazdach, i wysokim ogrodzeniem z siatki, które wzniesiono na granicy prywatnych posiadłości i pozostałej części Coney Island.