Выбрать главу

Musieli zabierać za sobą wałówkę albo jeść w restauracji jachtklubu, jeśli taka była, ponieważ w Sea Gate brakowało nie tylko sklepów, ale i restauracji. W tamtym okresie Żydów nie przyjmowano prawdopodobnie do klubu. Ale Żydzi nie byli również żeglarzami, w każdym razie nie moi brooklyńscy Żydzi, w związku z czym mogła ucierpieć co najwyżej ich duma. W tych poprzedzających asymilację czasach nie grali także w golfa ani w tenisa i nie jeździli na nartach. I rzadko kiedy się rozwodzili; jeśli któryś miał na to ochotę, musiał zasięgnąć języka, jak to się robi.

Kiedy byłem już dość duży, by dzięki uprzejmości tego czy innego mieszkającego w Sea Gate kolegi wałęsać się po tym osiedlu, nie pozostał tam ślad po szpanerskim jachtklubie, który się spalił, ani zresztą po żadnym innym. Był i zniknął. Modnym punktem stał się teraz Park Lindbergha, wciąż pamiętny z powodu pilota, którego nazwisko nosił, a dla mnie z powodu pierwszego uczucia, które tam przeżyłem. Park był w zasadzie niewielkim skwerkiem – cała Sea Gate nie zajmuje dużej powierzchni – służącym niedojrzałym nastolatkom płci obojga jako jedno z kilku miejsc, gdzie w upalne noce odbywały się wesołe zabawy. Kilku chłopców z mojej drużyny skautów twierdziło, że dwie dziewczyny, które znałem z podstawówki, dają się złapać za pierś, jeśli poczeka się grzecznie razem z innymi w kolejce. Jedna z dziewcząt była drobna i ładna. Druga większa i wesoła. Zaczekałem na swoją kolej i trafiłem na tę przy kości. Plotka okazała się prawdziwa. Poczułem w dłoni kobiecy biust i czegoś się nauczyłem – i to dość szybko. Nauczyłem się, że kiedy trzyma się w ręku pierś, nie można z nią wiele zrobić. Dopiero w dniach mojej inicjacji w piwnicznych klubach, co nastąpiło niedługo później, zacząłem pojmować, że to przekroczenie etapu pocałunku było swego rodzaju paszportem, który mógł, ale nie musiał stanowić preludium do wyższego stadium bardziej wyuzdanych pieszczot.

W tym czasie ojcowie założyciele Sea Gate zostali wraz z jachtklubem usunięci ze sceny przez nieubłagane zmiany ekonomiczne i społeczne i ich miejsce zajął inny gatunek właścicieli o mniej wymagającym etosie. Na pustych działkach między typowo nadmorskimi, przestronnymi drewnianymi dworkami wyrosły przeznaczone do wynajęcia bliźniaki z czerwonej cegły. Parę lat temu, ku przerażeniu i smutkowi tego nowego pokolenia mieszkańców, miasto zakwaterowało w kilku dworkach ludzi na zasiłku społecznym i niewykluczone, że nadal się to praktykuje.

W wyniku zmian ludnościowych w dużej mierze zanikły różnice rasowe, wyznaniowe i etniczne, dzielące tych, którzy żyli po obu stronach ogrodzenia. Istniały domniemane nierówności finansowe, ale takie rzeczy w dzieciństwie raczej do nas nie docierały. Dziewczęta i chłopcy z Sea Gate uczęszczali do tej samej publicznej szkoły co my i mieli na ogół do pokonania dłuższą drogę; nie było wtedy mowy o czymś takim jak szkoła prywatna. Chodzili na te same przyjęcia na zakończenie roku i do tych samych kin w sobotnie popołudnia, jeździli do tej samej szkoły średniej tymi samymi tramwajami albo szkolnymi autobusami. Młodzieńcy, którzy zapisywali się później do klubów, robili to u nas. Dziewczęta, które pamiętam – Hannah Tansman i Gladys Simon – przychodziły chyba w zimie do podstawówki w futrach, ale pamięć podpowiada mi, że ich rodzice pracowali branży futrzarskiej. Dziewięcio- albo dziesięcioletnia blond ślicznotka June Owitz zawsze nosiła jasny sweter, możliwe że z kaszmiru. Jeśli nawet ktoś zadzierał nosa, ja tego nie zauważyłem i nikt, kogo znałem, z Sea Gate i skądindziej, nigdy o tym nie mówił. Ale rodzice są tylko rodzicami i osiągnąwszy wiek dojrzały, mam wrażenie, że gdybym mieszkał z córką w Sea Gate, mógłbym nie zaakceptować kogoś takiego jak ja.

Kiedy poszedłem do szkoły średniej, Abraham Lincoln High School, nasłynniejsi zawodnicy naszej drużyny futbolowej, Eddie Mann, Phil Metling i Len Finkleman, pochodzili z Sea Gate. Gdy odchodziłem z niej, tworzyli ją ludzie z podobnych do mojej ulic Coney Island: Herb Poplinger, Red Goldstein, Richie Wertheim i inni. W trakcie pierwszej jazdy szkolnym autobusem do Lincoln High pokazano mi skrzydłowego Lena Finklemana i niczym bańka mydlana prysły wszelkie moje marzenia o dostaniu się do drużyny. Chodził dwie klasy wyżej ode mnie i ważył chyba dwieście funtów więcej, jeśli chodzi o rozwój układu kostnego i muskulatury. W rezultacie zacząłem uczęszczać na lekcje szermierki i nawet zakwalifikowałem się do drużyny, ale przestałem się nią interesować jeszcze przed pierwszym międzyszkolnym meczem.

Przyznaję, że kochałem szkołę, kochałem zarówno podstawówkę, jak i liceum. Kochałem wakacje i koniec wakacji. W podstawówce nie przyszło mi nawet do głowy, żeby pójść na wagary – lubiłem lekcje i nie wyobrażałem sobie fajniejszego sposobu spędzania czasu. W dni, kiedy byłem nieobecny z powodu gorączki, zerkałem na zegar czekając, aż Irving Kaiser z mieszkania piętro niżej i Ira Łopata z kamienicy naprzeciwko wrócą do domu i będę z nimi mógł pogadać przez okno. W szkole średniej wagarowałem dwa razy, ale później zdałem sobie z pewnym żalem sprawę, że ani w nowojorskim kinie Paramount, ani w klubie bilardowym Beksy nie bawiłem się tak dobrze, jak bawiłbym się na lekcjach i w kafeterii Lincoln High. Nieposłuszeństwo dla samego nieposłuszeństwa nie sprawiało mi i w dalszym ciągu nie sprawia przyjemności.

Lubiłem szkołę, ponieważ dobrze mi w niej szło. Chętnie czytałem, pisałem i liczyłem. Lubiłem nawet odrabiać pracę domową. Mobilizowała mnie chęć sprostania wysokim wymaganiom. Bardzo lubiłem mieć coś do roboty. Wciąż czuję się gorzej, mając do dyspozycji nieograniczoną ilość wolnego czasu, niż kiedy doskwiera mi organizujące poczucie, że muszę coś zrobić, na przykład dokończyć tę książkę albo nawet ten akapit.

Rok szkolny i klasy w podstawówce były wówczas podzielone na połówki, na sekcje A i B. W mojej pierwszej klasie, 1A, panna Wołfe pokazała nam któregoś dnia kartę z napisem KING. Było to nasze pierwsze spotkanie ze słowem zakończonym na-ing. Po krótkim zastanowieniu podniosłem rękę – byłem pierwszym i jedynym dzieckiem, które to zrobiło – i kiedy udzieliła mi głosu, powiedziałem King. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem. Dzień albo dwa później „przeskoczyłem" pół roku do przodu, przeniesiony z klasy 1A1 do szybkiej 1B1 panny Leiberman. Znalazłem się tam wśród uczniów, z którymi miałem pozostać przez całą szkołę podstawową, a potem również średnią. My z jedynki byliśmy zawsze klasą „bystrzaków" i chodziliśmy do niej prawie w niezmienionym składzie; jedyne zmiany wynikały z tego, że jakaś nowa rodzina wprowadziła się, a jakaś inna wyprowadziła z naszej dzielnicy. Dwójka (2) była klasą wolną, a 3, 4 i 5 pośrednimi. Ja byłem bystrzakiem, podobnie jak Rum Gerstein, Hannah Tansman, Gladys Simon, Albie Covelman, Eugene Dolgin, Seymour Ostrów, Phyllis Ritterman i być może jeszcze kilkanaście innych osób, które mógłbym wymienić, gdybym natężył pamięć. Już w czwartej lub piątej klasie Phyllis Ritterman oznajmiła, że kiedy dorośnie, zostanie pisarką – reszta klasy nie wiedziała jeszcze wtedy, co to takiego. Napisała to i opatrzyła swoim podpisem w moim pamiątkowym albumie z okazji ukończenia szkoły. Prawie pięćdziesiąt lat po ukończeniu podstawówki zaproszono mnie, żebym powiedział parę słów na jakiejś uczelni w Arizonie lub Teksasie – zapomniałem dokładnie gdzie. Kiedy publiczność wychodziła z sali po spotkaniu, siedząca w pierwszym rzędzie kobieta zapytała bez ogródek, patrząc mi prosto w twarz: „Nie poznajesz mnie, prawda?". Udzielenie odpowiedzi zajęło mi nie więcej niż sekundę. „Jasne, że poznaję. Jesteś Phyllis Ritterman". To spotkanie pozwoliło mi sformułować teorię, która się na ogół sprawdza: czas może odcisnąć się na fizjonomii, nigdy jednak nie zmienia jej nie do rozpoznania. (Gdyby to kogoś interesowało, dodam, że psychoterapia też w dużym stopniu nie zmienia charakteru, osobowości, uczuć, a nawet na dłuższą metę wzorców zachowania. Mówię to zarówno na podstawie obserwacji, jak i osobistego doświadczenia).