W połowie lat pięćdziesiątych, gdy pracowałem w magazynie „Time", pewne zdumienie, lecz nie wpółczucie, wzbudziła we mnie informacja, iż wielu moich nawet bardzo zamożnych kolegów pokonuje dość znaczną odległość, udając się do pracy. Skończyłem już trzydziestkę, ale byłem wciąż żółtodziobem, kiedy zacząłem pracować w dziale promocji, pisząc teksty reklamowe, zamawiając do nich oprawę plastyczną i asystując w sprzedaży stron ogłoszeniowych. Wkrótce zawarłem znajomość z członkiem rodziny jednego z założycieli magazynu „Time", firmy, która rozrosła się do rozmiarów powszechnie szanowanego wydawniczego megalopolis i w której byliśmy obaj zatrudnieni. Mężczyzna nazwiskiem Britten Hadden, który zmarł w młodym wieku na zakażenie paciorkowcem, stworzył „Time'a" wraz z Henrym R. Luce'em. Z niejakim zaskoczeniem odkryłem, że mój współczesny Hadden, Peter, nie mieszka w śródmieściu, lecz poza miastem, na Long Island, w miejscowości o nazwie Locust Valley, skąd codziennie dojeżdża do pracy przy prezentacji reklam, zasuwając najpierw samochodem na stację kolejową, następnie pociągiem na Manhattan i taksówką z Pennsylvania Station do Time-Life Building (z którego widać było wtedy ślizgawkę w Rockefeller Center), z własnej nieprzymuszonej woli tracąc na to wszystko prawdopodobnie tyle samo czasu, ile zajmowała podróż z Coney Island na Times Square. W naszym archiwum, które w znacznym stopniu opierało się na danych dostarczanych przez państwowy urząd statystyczny i związane z nim agendy, dowiedziałem się również, że w stosowanej przez nich taksonomii istnieje specjalna pierwsza kategoria przedmieścia i że Locust Valley na pewno do niej należy. Ja wraz z żoną i dziećmi (córką Ericą i synem Tedem) znaleźliśmy już sobie wygodne lokum na Manhattanie i mogliśmy z łatwością dojechać do pracy metrem albo dojść na piechotę – zajmowało to odpowiednio dziesięć lub dwadzieścia minut. W końcu pogodziłem się z tym, że wiele osiągających bardzo wysokie dochody osób na kierowniczych stanowiskach, zarówno w mojej, jak i w innych firmach, woli tracić codziennie określoną liczbę godzin na podróż do pracy i z powrotem, aniżeli mieszkać w mieście. Należał do nich ówczesny wydawca „Time'a", James Linen, podobnie jak prawie każda osoba piastująca wysokie stanowisko, która przychodzi mi teraz do głowy. Wydawało mi się dziwne, że ludzie dysponujący takimi środkami, mieszkali tam, gdzie mieszkali, podczas gdy stać ich było na to, żeby mieszkać tam, gdzie ja, w apartamencie na Upper West Side na Manhattanie, i docierać do biura tak samo szybko jak ja. Nie żałowałem ich, tak jak kiedyś żałowałem robotników z Coney Island i samego siebie. W gruncie rzeczy uważałem ich za czubków.
Wkrótce odkryłem kolejną rzecz, która świadczyła według mnie o tym, że nie mają po kolei w głowie – ich obsesyjną i niemal nałogową miłość do golfa. Oddanie się w niewolę tej grze szerzyło się niczym epidemia w działach handlowych, na szczęście jednak ominęło wszystkich copywriterów i artystów w Dziale Promocji (może dlatego, że nie było nas na nią stać; krążyła plotka, chyba nawet prawdziwa, że firma pokrywa prezentatorom reklam koszty członkostwa w klubie oraz wszystkie związane z tym wydatki). Uderzyło mnie to wówczas jako przejaw jakiegoś psychicznego zaburzenia. Dzisiaj oczywiście wszyscy wiedzą, że mężczyźni, których pociąga golf, są nieszczęśliwi w domu i mają kłopoty z kobietami.
Pete Hadden zapadł mi najsilniej w pamięć nie w związku z pracą w reklamie, lecz z pewnym niezwykłym meczem baseballu, wygranym w pojedynkę przez miotacza Jankesów, niejakiego Dona Larsena – ani jednego uderzenia, ani jednego błędu, żadnego obiegania baz, dwudziestu siedmiu pałkarzy wyznaczonych i dwudziestu siedmiu pałkarzy odesłanych na ławkę. Coś takiego nie miało precedensu w rozgrywkach World Series, nigdy się nie powtórzyło i szalenie rzadko zdarzało się gdzie indziej. Jesienią w wielu pomieszczeniach koncernu „Time" instalowano na czas rozgrywek odbiorniki radiowe, żeby umożliwić ludziom śledzenie każdego meczu, gdy nie mogli już dłużej słuchać radia przy lunchu w pobliskich barach. Mniej więcej pół godziny po zakończeniu tego niezwykłego meczu zobaczyłem, jak Pete, dla którego wykonywałem właśnie jakiś projekt, wchodzi niczym nawiedzony do otwartej sali, gdzie mieścił się dział prezentacji reklam.
– Zobaczyliśmy dzisiaj – stwierdził półgłosem, podchodząc do mnie z nabożnym zachwytem na twarzy – tworzącą się na naszych oczach historię.
Mam takie sentymentalne wrażenie, że w magazynie „Time" w tej złotej epoce lat pięćdziesiątych, a także w „Life" i chyba również w jałowym gospodarczym piśmie „Fortune", bożonarodzeniowe przyjęcia w pracy zaczynały się zaraz po zakończeniu jesiennych rozgrywek World Series. A może to były jednak obchody Święta Dziękczynienia. Nieważne. Żadne święto nie było potrzebne, żeby podtrzymać joie de vivre, która panowała w godzinach pracy w tamtych czasach. Zawsze mieliśmy dość urodzin, rocznic, pożegnań, przeniesień oraz innych wydarzeń, stanowiących świetny powód do wydania przyjęcia gdzieś na naszym piętrze. Lał się alkohol, nie wiadomo skąd pojawiały się kanapki, a po godzinach pracy imprezowicze przenosili się małymi grupkami do pobliskich barów. Nic dziwnego, że często nie śpieszyło nam się do domów. Pracujące u nas kobiety były wesołe, wykształcone i inteligentne; jedyne smutne gęby, jakie się wtedy widywało, należały do skacowanych, którzy wypili za dużo poprzedniego wieczoru lub tego samego dnia podczas lunchu, bądź też do faceta, który w nastroju nieubłaganej autodemaskacji zaczynał sobie z przerażeniem uświadamiać, że ma naprawdę poważny problem z alkoholem i jest nałogowym pijakiem. Krążyły wtedy plotki, być może pozbawione podstaw, że firma zawarła umowę z kliniką Payne'a Whitneya w New York Hospital w sprawie dyskretnego przyjmowania i leczenia ważnych pracowników, którzy cierpieli na tę przypadłość oraz na różne inne typy poważnej depresji. Według innej pogłoski, kiedy firma wprowadziła swój wyjątkowo liberalny program opieki medycznej, w którego wstępnej fazie pokrywano wydatki na leczenie psychiatryczne, okazało się, że ponad dziesięć procent łącznej liczby naszych beztroskich wesołych kompanów zatrudnionych przez „Time'a" na całym świecie korzysta z tej czy innej formy psychoterapii. „Time" był cudowną i pobłażliwą firmą, której pracownicy często dostawali załamania nerwowego (jednym z ludzi, którzy huśtali się na samej krawędzi, był Bob Slocum, bohater tej znakomitej powieści „Coś się stało").
Stary przyjaciel z „Time'a", Gerald Broidy, przypomniał mi niedawno temu pewną imprezę, w którą był peryferyjnie zaangażowany – organizując roboczy obiad, na którym kilka osób z najwyższego kierownictwa Time, Inc. spotkało się z równymi im pozycją oficjelami z „New York Timesa". Przyjęcie odbywało się w nowojorskim apartamencie jednego z najważniejszych facetów w redakcji „Time'a", którego żona należała do rodziny właścicieli „New York Timesa". Broidy nie brał w nim udziału. Oczywiście zaraz na wstępie podano drinki. Nazajutrz wczesnym rankiem dowiedział się przez telefon od zdenerwowanego kolegi z gazety, że jeden z nachlanych notabli „Time'a" stracił przytomność już przy pierwszych zakąskach i pozostałą część imprezy spędził, chrapiąc głośno z głową opartą o stół, ku zdumieniu i konsternacji wyłącznie, jak się domyślam, dygnitarzy z „New York Timesa".