Albo Sylvia, albo Lee miał znajomego, który prowadził biuro Western Union w Bensonhurst, niedaleko Coney Island. W tamtej epoce prawie każda dzielnica mieszkaniowa miała placówkę Western Union. Za pośrednictwem tego znajomego umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną z panem Shotterem w dziale kadr głównej siedziby Western Union przy Hudson Street 60 na Manhattanie i zostałem zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin jako posłaniec – po południu w dni powszednie oraz, gdyby zaszła taka potrzeba, przez połowę dnia w soboty. Ponieważ nie obowiązywał wtedy pięciodniowy tydzień pracy, prawie w każdą sobotę potrzebny byłem do obsługi otwartych w tym dniu firm. W dziale zaopatrzeniowym Western Union, odpowiedniku służby kwatermistrzowskiej, z którą miałem się później spotkać w wojsku, pobrałem swój elegancki mundur. Czas zatarł nieco wspomnienie, ale wydaje mi się, że składał się również z brązowych skórzanych sztylpów, które znaliśmy ze zdjęć oficerów kawalerii z pierwszej wojny światowej i wojny amerykańsko-hiszpańskiej. (Jestem niemal pewien, że w jakimś okresie życia nosiłem skórzane sztylpy, i wiem, że nie było to podczas drugiej wojny światowej ani w drużynie skautów). Obowiązywała już wtedy ustawa o płacy minimalnej i chyba się nie mylę. sądząc, że minimum, od którego zacząłem, wynosiło dwadzieścia pięć centów, po czym jeszcze zanim odszedłem z Western Union wzrosło szybko do czterdziestu. Pracując przeciętnie trzy, cztery godziny po południu oraz cztery w sobotę, z wyjątkiem świąt państwowych, zarabiałem od pięciu do sześciu dolarów na tydzień. Kiedy po przeszło roku zostałem zwolniony, posłuchałem rady kilku starszych kolegów i ruszyłem wydeptanym przez nich szlakiem do biura ubezpieczeń społecznych. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że mogę się ubiegać o zasiłek. Ku jeszcze większemu zdumieniu dostałem niebagatelną sumę sześciu dolarów tygodniowo, minimalny wymagany przez prawo zasiłek, który wypłacano przez trzynaście tygodni. Było to tyle samo albo więcej, niż zarabiałem pracując, bez nieuniknionego wydatku dwudziestu centów dziennie na tramwaj i metro.
Ach, jaki cudowny jest świat, w którym istnieją takie dobrodziejstwa, miałem ochotę zaśpiewać na głos za każdym razem, kiedy listonosz przynosił mi czek na sześć dolarów – ale tylko przez trzynaście tygodni.
Na mocy domowego porozumienia wszystko, co zarobiłem, mogłem wydać na drobne wydatki. Lee i Sylvia skończyli już oboje szkołę średnią i pracowali w mieście. A w tamtym okresie moje sześć dolarów netto to było mnóstwo forsy.
Kiedy wyłoniła się możliwość zatrudnienia, wszyscy w rodzinie sądziliśmy, że będę pracował w biurze w Bensonhurst, i wtedy właśnie zacząłem intensywnie trenować jazdę na pożyczonych rowerach. Tymczasem przydzielono mnie do biura w śródmieściu, przy Wschodniej Siedemnastej Ulicy, na zachód od Czwartej Alei, kilka przecznic od Union Square, gdzie nigdy w życiu nie byłem, i kilka przecznic od Flatiron Building, niegdyś architektonicznej wizytówki miasta, o której nigdy nie słyszałem. Manhattan był w tym okresie zupełnie inny (tak jak ja) i to samo można powiedzieć o terenie, który rozciągał się wokół Union Square. Tamtejsze centrum handlowe z rojnymi domami towarowymi S. Kleina, Ohrbacha i Maya ustępowało tylko Macy'emu i Gimbelowi dwadzieścia ulic na północ, a te z kolei ustępowały tylko (jeśli do przyjęcia są dwa takie „ustępstwa") eleganckim sklepom na Piątej Alei w latach pięćdziesiątych. Dzisiaj wszystkie te domy towarowe przy Czternastej Ulicy zamknęły podwoje i nic nie pojawiło się na ich miejscu. Bez nich i bez organizowanych w przeszłości burzliwych demonstracji związkowych Union Square jest już zupełnie nie ten sam. Ale Macy też się zmienił, kiedy zabrakło domu towarowego Gimbela po drugiej stronie ulicy. Piąta Aleja również jest dzisiaj inna, inne są Champs Elysees i inna, co stwierdziłem z dotkliwym rozczarowaniem podczas ostatniej wakacyjnej podróży, jest poczciwa stara Via Veneto w Rzymie, gdzie spędziłem tyle szczęśliwych i wesołych chwil podczas mojej służby za oceanem. W atmosferze tego miasta wciąż nieomylnie wyczuwa się upodobanie do ziemskich rozkoszy, w których nurzałem się tam podczas wojny i kilka razy później, ale przeniosły się one z Via Veneto w inne rejony, a ja nie miałem czasu, żeby się dowiedzieć gdzie.
Na parterze samego Flatiron Building usytuowane było, jak mi się zdaje, duże centralne biuro Western Union z szatnią dla czterdziestu albo pięćdziesięciu pracowników, którzy przebierali się tam w różnych godzinach, w zależności od tego, jaki mieli rozkład pracy. Tam paliłem moje pierwsze papierosy – spudy, a potem koole. Przed rozpoczęciem pracy nie wyobrażałem sobie, że w dzielnicach biurowych istnieją takie rzeczy jak urzędy telegraficzne, i że całe watahy posłańców biegają w tę i z powrotem, roznosząc telegramy. Na filmach zawsze jeździli na rowerach. Pierwszego dnia pracy ruszyłem przećwiczoną wcześniej trasą ze szkoły na stację metra, zameldowałem się i przebrałem w jednym biurze, zgłosiłem do pracy w drugim i tak zaczęło się moje dojrzewanie w mieście.
Nietutejszym powinienem chyba wyjaśnić, że mówiąc o mieście, nowojorczycy mają często po wielkopańsku na myśli wyłącznie Manhattan.
Bardzo szybko nauczyłem się wielu rzeczy. Po pierwsze, jak już wspomniałem, że telegramy dostarcza się pieszo, po drugie, że te dostarczane do biur nie wymagają podpisu ani potwierdzenia odbioru i że nie tylko przynosimy telegramy, lecz równie często wzywani jesteśmy sygnałem elektrycznym i kodem do konkretnych pomieszczeń recepcyjnych w biurowcach, aby odebrać wystukane na żółtych blankietach teksty depesz, które powinny zostać wysłane dalekopisem pod inne adresy. Tym, którzy nie wiedzą, a których to interesuje, wyjaśnię, że słowa telegramu wychodziły z dalekopisu na pasku papieru mniej więcej półcalowej szerokości, operatorzy zaś nalepiali te paski na żółte blankiety, wkładali do kopert i wręczali pracującym przy stołach ludziom, a oni grupowali je według miejsca przeznaczenia i przekazywali temu z nas, który czekał pierwszy w kolejce. Dość rychło odkryłem, że w wyniku wprowadzenia gwarantowanej minimalnej stawki godzinowej nie trzeba było specjalnie się śpieszyć – inaczej niż w minionej epoce, znanej z opowiadań weteranów, którym płacono w zależności od liczby dostarczonych depesz: posłańcy pracowali, jeśli można tak powiedzieć, na akord i mogli zarobić mniej albo więcej, w zależności od tego, czy mieli szczęście.
Nauczyłem się, choć z pewnym trudem, przezwyciężać nieuniknioną u nowicjusza odrazę przy zaciąganiu się papierosowym dymem i wpadłem w nałóg. (Szesnaście lat później, po trzydziestce, zerwałem z nim, kiedy cena paczki wzrosła do dwudziestu sześciu centów i w tym samym tygodniu opublikowano pierwsze raporty na temat raka płuc). Dowiedziałem się, że Piąta Aleja dzieli elegancko Manhattan na East i West Side -przydatna informacja, której raz usłyszawszy, już się nie zapomina – oraz że ulice i aleje są porządnie ponumerowane i ich liczba zmniejsza się aż do zera, w którym to miejscu ulice zaczynają nosić nazwy i trzeba wysilić pamięć. Po latach trafiłem na wyjątek od tej metodycznej numeracji – zdumiewające skrzyżowanie w Greenwich Village, gdzie wskutek skomplikowanego splotu czynników, które natychmiast po zrozumieniu wypadają z pamięci, Dziesiąta Zachodnia spotyka się z Czwartą Zachodnią. Nigdy się nie dowiedziałem, co takiego wytwarza większa część odwiedzanych przeze mnie regularnie firm, żeby uzasadnić koszty swojego funkcjonowania. Fabryka dywanów była fabryką dywanów, ale w wielu innych miejscach nie było to takie jasne. Najdłużej intrygował mnie American Woolen Building, największy chyba i najludniejszy w naszym sektorze gmach, nie sposób było bowiem uwierzyć, że wszystkie firmy, które tam odwiedzałem, były w jakiś sposób związane z przemysłem wełnianym.