Pewnego razu, oddelegowany do innego biura, odkryłem Washington Market, o którym nigdy nie słyszałem, położony wtedy w Lower West Side targ, gdzie przeładowywano większość owoców i warzyw dostarczanych do miasta. To tam uświadomiłem sobie po raz pierwszy, jak wiele transakcji odbywa się między odległymi polami, na których hodowano owoce i warzywa, a warzywniakiem Lily Dashevsky przy Mermaid Avenue na Coney Island, gdzie moja matka mogła kupić i przynieść do domu to, co było jej potrzebne. Kiedy indziej zapuściłem się trochę dalej na północ w dzielnicy położonej przy Hudson River, a tam, możecie mi wierzyć lub nie, znajdowały się zakłady, w których zarzynało się świnie. Ja nie potrafiłem w to uwierzyć nawet wówczas, gdy się w nich znalazłem. Byłem zaskoczony tak samo, jak wszyscy, którym o tym opowiedziałem, ale wiem, że to prawda. Odór był silny i odrażający, a pracownicy ponurzy niczym strażnicy w więzieniu. Szybko zrozumiałem, czym są dobiegające z wnętrza zabudowań piskliwe odgłosy, i byłem wdzięczny, że nie muszę tam dłużej doręczać telegramów.
W pierwszym biurze Western Union zaprzyjaźniłem się z niskim i trochę starszym chłopakiem pracującym na pół etatu. Dojeżdżał z Bay Ridge w Brooklynie, gdzie nie mieszkali Żydzi i gdzie nie mieszkałoby im się zbyt przyjemnie, gdyby musieli.
Któregoś skwarnego popołudnia po pracy przekonałem się, jak bezczelny i otrzaskany chłopak w jego wieku może wejść pewnym krokiem do baru i wynieść stamtąd zimny, okryty rosą srebrny dzbanek piwa oraz kilka kufli. Tego dnia dowiedziałem się także, że niewiele rzeczy potrafi tak bajecznie odświeżyć jak lodowate piwo wypite w skwarne popołudnie, po pięciu godzinach harówki w Western Union.
Wracając z nim do Brooklynu linią metra West End, jedyną, którą podróżowali ludzie jadący do Bay Ridge, byłem często świadkiem masowego kulturowego fenomenu. Podważał on słuszność wygodnego dogmatu, każącego nam błędnie wierzyć, iż ludzie dochodzą do swoich przekonań w racjonalny i niezależny sposób. Na dużej stacji przesiadkowej wszyscy pasażerowie podróżujący do Bay Ridge i pobliskich przedmieść wysiadali z pociągu i wraz z nimi „wysiadały" wszystkie egzemplarze popołudniowych republikańskich gazet, przeważnie „World-Telegram" i „Journal-American"; podczas gdy liberalne demokratyczne gazety, takie jak „New York Post", a potem nowość zatytułowana „PM" jechały dalej ze swoimi czytelnikami do żydowskich dzielnic Borough Park, Bensonhurst i Coney Island.
W pracy doręczyciela telegramów rzadko kiedy zdarzały się jakieś ekscytujące albo zaskakujące momenty. Często zabawiałem się, pokonując swoją trasę w niezmiennym tempie, bez zatrzymywania się na czerwonym świetle i zmyślnie zmieniając kolejność doręczenia depesz, gdy widziałem, że musiałbym zaczekać. Byłem w tym całkiem dobry. Pewnego szczęśliwego popołudnia przy Players Club w Gramercy Park South, w pobliżu którego miałem doręczyć jakąś depeszę, przeżyłem radosny dreszcz, widząc i natychmiast rozpoznając postać schodzącą po schodkach i wzywającą taksówkę; był to Charles Coburn, aktor charakterystyczny, występujący w filmach w rodzaju The Devil and Miss Jones. Nie sposób było pomylić go z kim innym. W biurze zawrzało, gdy o tym opowiedziałem, a potem nie mogłem się doczekać, kiedy skończy się dzień pracy i podróż powrotna na Coney Island i będę mógł oznajmić całej rodzinie oraz wszystkim znajomym z bloku, że widziałem na własne oczy Charlesa Coburna. Modliłem się, żeby mi uwierzyli.
Innego dnia pracujący na pełnym etacie starszy posłaniec -starszy oznacza, że skończył szkołę średnią, miał dwadzieścia lub dwadzieścia jeden lat i po wprowadzeniu w roku 1940 ustawy o przymusowym poborze zaczynał się już martwić, czy nie zostanie powołany – wrócił do biura z apartamentu położonego niedaleko Gramercy Park z pieprzną historyjką o tym, jak został przyjęty przez mężczyznę i kobietę i poproszony przez mężczyznę o odbycie stosunku z kobietą. Nie zdradził nam nic więcej z wyjątkiem tego, że kobieta była oczywiście atrakcyjna. To, czy mówił prawdę, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia; rozpalona młoda wyobraźnia wskazała mi kolejną wspaniałą nagrodę, czekającą na mnie w drodze ku dojrzałości.
Wciąż na nią czekam.
O sześć lat dojrzalszy, studiując jako dwudziestotrzylatek na drugim roku Uniwersytetu Nowojorskiego, wykorzystałem ten incydent na ćwiczeniach z pisarstwa, pisząc opowiadanie zatytułowane World Full of Great Cities, które nie zostało opublikowane w żadnym periodyku, lecz ukazało się w kilku antologiach. Ostatnim razem, pamiętam, opublikował je po angielsku japoński wydawca dla japońskich uczniów studiujących amerykańską literaturę i styl życia. Obrany w tym opowiadaniu punkt widzenia okazał się bardzo trafiony. W tym czasie znałem już / Want to Know Why Sherwooda Andersena i „Mojego starego" Ernesta Hemingwaya i świadomie naśladowałem ich pomysł: młody człowiek odkrywa w świecie dorosłych jakieś draństwo, którego się nie spodziewał. Była jednak pewna różnica; w tamtych utworach czytelnik wiedział to, o czym niezdemoralizowany i niedoświadczony młody narrator nie miał pojęcia. W moim opowiadaniu czytelnik zna motywacje postaci w tym samym ułamkowym zakresie, w jakim ja, narrator wcielony w postać posłańca z Western Union, znałem je, słysząc o tym incydencie, znałem, pisząc to opowiadanie i znam po dziś dzień.
Biuro w górnej części Manhattanu, gdzie mnie w końcu przeniesiono, mieściło się na parterze General Motors Building, zajmującego całą przecznicę Broadwayu między ulicami Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą i Pięćdziesiątą Ósmą, niedaleko ruchliwego ronda Columbus Circle. Cała nasza trójka mogła oglądać przez okno budowę wysokiego bloku mieszkalnego, wznoszonego w czasach, gdy robotnicy wciąż używali rozpalonych do czerwoności nitów, wyjmowanych szczypcami z podnoszonych w odpowiednim momencie na rusztowania małych palenisk, i rzucanych innym, którzy łapali je w metalowe rożki i wbijali w złącza belek okrytych pomarańczową rdzą. Dom wznoszono pod numerem 240 Central Park South i znam ludzi, którzy tam dzisiaj wygodnie mieszkają. Podróż z Brooklynu do tego nowego miejsca pracy trwała trochę dłużej: dwa lokalne przystanki metra za stacją linii ekspresowej przy Times Square. Ale wracając do domu, mogłem być pewny, że zawsze znajdę miejsce siedzące.
Nowe biuro zajmowało nieduże pojedyncze pomieszczenie i obsługiwało wyłącznie firmy usytuowane w tym samym budynku, co, według mojej obecnej oceny, wynikało głównie z olbrzymiej ilości spraw, które załatwiano na kilku najwyższych piętrach zajętych w całości przez różne wydziały General Motors Corporation. Tutaj także pracowałem na pół etatu, przebierając się po szkole w swój mundurek w męskiej toalecie na korytarzu. Nie pamiętam, czy pracowałem również w soboty.
Nasza trójka świetnie radziła sobie z robotą. Kierowniczką biura była panna McCormack, ładna nieduża blondynka, mająca stałe kłopoty ze swoim przyjacielem, na temat którego Tom Fitzgerald, przez jakiś czas pracujący z nią na pełnym etacie, żartował z przyjazną i łagodną ironią. Panna McCormack była jedyną operatorką dalekopisu, który przetwarzał przychodzące i wychodzące depesze. Tak naprawdę nie była potrzebna przy stole; Tom i ja mogliśmy z łatwością zająć się na zmianę sortowaniem telegramów, przyjmowaniem elektrycznych wezwań i roznoszeniem depesz po różnych piętrach budynku. Tom Fitzgerald był wysokim, zrównoważonym małomównym młodzieńcem o wyprostowanej sylwetce. Poruszał się bezszelestnie i był mądry, bardzo mądry jak na swoje dwadzieścia jeden lat. Pewne wydarzenia, które działy się poza naszym biurem i za które nie ponosił żadnej odpowiedzialności, sprawiły, że zaczął się wkrótce martwić, czy nie zostanie powołany. Ustawa o przymusowej służbie z roku 1940 przewidywała powołanie do czynnej służby wszystkich mężczyzn między dwudziestym pierwszym i dwudziestym szóstym rokiem życia. A przed atakiem na Pearl Harbor ludzie martwili się, że zostaną powołani. Jeśli martwili się tym po Pearl Harbor, nie dawali tego po sobie poznać, a odpowiadający wymaganiom ustawy, lecz pozostający w cywilu młodzi mężczyźni wymyślali różne usprawiedliwienia i czuli się zobligowani ich udzielać.