Jestem pewien, że pracowałem tam latem 1940 roku, pamiętam bowiem dobrze lawinę zaadresowanych w różne miejsca depesz, które płynęły z dyrektorskich pięter General Motors Corporation do delegatów na ogólnokrajową konwencję Partii Republikańskiej, wzywając do wyboru Wendela Willkiego jako rywala Franklina Delano Roosevelta w wyścigu o fotel prezydenta. Pochodzący z Indiany Willkie, podobnie jak Roosevelt, popierał Wielką Brytanię i potępiał Hitlera; akceptował poza tym wiele programów Nowego Ładu i w związku z tym nie mógł wytoczyć przeciw swemu oponentowi zbyt wielu argumentów prócz datującej się od George'a Waszyngtona zasady dwukadencyjności. W czasie tej kampanii pracownicy domów towarowych Woolwortha zostali zmuszeni przez pracodawców do noszenia znaczków z napisem WILLKIE NA PREZYDENTA. Mimo to przegrał i wcale mnie to nie zdziwiło. Zagorzały czytelnik liberalnych gazet, nie rozumiałem, dlaczego ktoś może nie chcieć wybrać Roosevelta na trzecią, a nawet czwartą kadencję. Nie wierzyłem wtedy, bo w tamtym okresie nigdy się z nimi nie zetknąłem, że istnieją ludzie dobrej woli, którzy są republikanami, i wciąż trudno mi w to uwierzyć. Dzisiaj mam podobne wątpliwości co do demokratów.
W miarę zwiększania się naszego zaangażowania w wojnę przedział wieku, w którym można było zostać powołanym do służby wojskowej, rozszerzał się progresywnie w obu kierunkach, w górę i w dół, i kiedy w roku 1942 rząd ogłosił obniżenie wieku poborowego do dziewiętnastu lat, a ja skończyłem już osiemnaście, razem z grupką przyjaciół z Coney Island doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas, żeby się zaciągnąć. Znaczącą zachętą była obietnica, że będziemy mogli wybrać preferowany przez nas rodzaj wojsk i służby. Dotrzymano jej w stosunku do tych, którzy wybrali siły powietrzne; żaden ze znanych mi osobiście ludzi, którzy to zrobili, nie doznał takiego szoku jak w późniejszym okresie Kurt Vonnegut i Mel Brooks. Obu nie pozwolono służyć dalej w specjalnościach, w których się szkolili, po czym wysłano w ramach uzupełnień za morze i bez żadnego przygotowania wcielono do piechoty.
Praca w nowym biurze z panną McCormack i Tomem Fitzgeraldem była dla mnie bardziej interesująca, ponieważ było jej o wiele mniej. Miałem czas na odrobienie pracy domowej, na długie rozmowy (które do tej pory pozostają moją ulubioną rozrywką) oraz, w czym naśladowałem Toma, na ćwiczenia w kaligrafii, którą się nagle zainteresowałem. Niczym dawny rękodzielnik, Tom projektował dla siebie wyszukany charakter pisma. Siedząc obok niego, gdy się zastanawiał, czekałem, aż postanowi coś w sprawie każdej dużej i małej litery naszego alfabetu, i trudziłem się, duplikując z przejęciem jej kształt, kiedy podjął ostateczną decyzję. Zanim na wiosnę następnego roku przeniesiono mnie do biura w Brooklynie, jego charakter pisma stał się moim. Po jakimś czasie uznałem, że mogę się z nim rozstać, zakłopotany ozdobną kursywą, wymagającą znacznego wysiłku i zdradzającą pewną afektację, i z nowego charakteru pisma Toma Fitzgeralda z roku 1940 zachowałem dzisiaj jedynie drugi zawijas pod J w moim podpisie oraz jego zmodyfikowane ślady pod y, g, j, a także w dużym H.
Nie wiem, jakie były dalsze losy Toma i jego charakteru pisma w wojsku i w cywilu. Miał żydowską dziewczynę, o której czasami napomykał. Przyjaźnił się z młodym rudowłosym irlandzkim windziarzem o łagodnych manierach, który mieszkał obok niego w Bronksie i z którym ja też się przyjaźniłem. Utrzymywałem dobre stosunki ze wszystkimi windziarzami -widzieli we mnie towarzysza pracy. Aby zaskarbić sobie ich względy, czego nauczyłem się bardzo szybko po pierwszej burkliwej reprymendzie, trzeba było zawsze schodzić pieszo z pierwszego piętra na parter i bez wzywania windy pokonywać schodami dystans jednego piętra. Dzisiaj, z perspektywy zajmowanej przeze mnie i zapewne przez was pozycji społecznej, fakt, że młodzi dobrze wychowani biali Amerykanie zadowalali się pracą w zawodach takich jak windziarz lub posłaniec, wydaje się bajką o żelaznym wilku; ale tak to wtedy wyglądało, a społeczny ład, jaki znamy, stanowi tylko jeden z aspektów realnego świata, jedno z jego obliczy. Inne oblicza są kolejną rzeczywistością, od której staramy się z naszymi przywilejami bezpiecznie odgrodzić i o której z całą pewnością nie chcemy nic wiedzieć.
Okolice drugiego biura podobały mi się bardziej od pierwszego. Przy biegnącej tuż obok naszego budynku Ósmej Alei znajdował się przestronny bar szybkiej obsługi Horn amp; Hardart. Bary szybkiej obsługi były miejscami, w których najchętniej odżywiałem się wówczas i jeszcze w większym stopniu rok później, gdy przez czysty zbieg okoliczności otrzymałem lepszą pracę w tym samym budynku. Moim ulubionym daniem był soczysty siekany befsztyk z polędwicy z dodatkiem dwóch warzyw, bułki i masła, wszystko za dwadzieścia pięć centów. Wyjątkowo pyszna była też u nich pieczona fasola, co mogą potwierdzić wszyscy, którzy jeszcze żyją i jej próbowali, oraz tłuczone kartofle (chciałbym dziś wrąbać ten befsztyk z warzywami). Lubiłem również ich mrożone ciastka pomarańczowe i cytrynowe za pięć centów. Nieopodal stał kiosk Nedicka, gdzie można było kupić hot doga i napój pomarańczowy, a na rogu Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej skrzący się czystością Chock Fuli O'Nuts, gdzie za piątaka można było dostać sandwicza z kremem serowo-orzechowym na kromce chlebka z rodzynkami. Nie był szczególnie sycący, ale pozwalał jakoś dotrwać do obiadu i z tego względu był lepszy od hot doga, którego smakowite soki i konsystencja zawsze sprawiały, że miałem i mam ochotę na dokładkę.
Wewnątrz General Motors Building znajdowała się firma prowadzona przez dwóch młodych ludzi opracowujących receptury lodów i bardzo często, gdy doręczałem im telegramy, prosili, abym wydał opinię na temat nowej odmiany smaku bananowego lub czekoladowego, które starali się udoskonalić. Odwiedzając przy innej okazji to piętro, często wpadałem do nich, żeby zaoferować swoją pomoc. Inne małe biuro, funkcjonujące w dużej mierze przy wykorzystywaniu dalekopisu, zajmował ekspert od wyścigów konnych, o nienagannych manierach i nieskazitelnym ubiorze. Kilka razy w tygodniu wysyłał kilkuset subskrybentom te same depesze, w których rekomendował te same konie. Moim zdaniem szło mu bardzo dobrze, ponieważ nie zwijał interesu, ale ja byłem za młody na bukmachera i moje dwadzieścia pięć lub czterdzieści centów za godzinę nie pozostawiało zbyt dużego marginesu na błąd.
Kolejną firmą, która utkwiła mi w pamięci, było zajmujące prawie całe piętro Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń Komunikacyjnych Manhattan. Pracująca tam bardzo piękna, ciemna, hoża, zamężna, dojrzała kobieta o nazwisku Peck lub Beck, pozdrawiała mnie z uśmiechem i dziękowała za każdym razem, gdy przynosiłem jakiś telegram. Nie mogłem się doczekać, żeby tam zajść po to tylko, by usłyszeć to powitanie i jej emanujący autentycznym kobiecym ciepłem głos.
Kiedy mniej więcej rok później, dzięki ślepemu trafowi, który statystycznie równał się wygraniu głównej nagrody na loterii, zgłosiłem się do Towarzystwa Manhattan z biura pośrednictwa, aby pracować tam na pełnym etacie na bardziej prominentnym stanowisku archiwisty, nie poznała mnie i nie przypominała sobie, byśmy się kiedykolwiek widzieli.
To, że mnie przedtem zauważała, zawdzięczałem chyba wrażeniu, jakie wywierałem w moim mundurku posłańca.