Moje pierwsze biuro pośrednictwa pracy, Wall Street Employment Bureau, mieszczące się w finansowej dzielnicy dolnego Manhattanu, przy krętym zaułku o nazwie Beaver Street (fascynuje mnie, że tego rodzaju detale tak mocno zapadają w pamięć), na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną skierowało mnie ponownie na północ, do Towarzystwa Komunikacyjnych Ubezpieczeń Wzajemnych Manhattan w General Motors Buiłding, gdzie przystojna, macierzyńska i jak należy zamężna czarnowłosa panna Beck (lub Peck) nie mogła uwierzyć, że widziała mnie już przedtem i dała do zrozumienia wzruszeniem ramion i pochyleniem głowy, że tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Siedząca przy biurku bliżej drzwi moja nowa i chyba bardziej obiecująca miłość zaprowadziła mnie daleko na tyły biura, gdzie jeszcze nie byłem. Najpierw rozmawiała ze mną sekretarka jednego z dyrektorów, panna Sullivan; zadała mi w uprzejmy sposób kilka pytań, głównie, jak dzisiaj sądzę, żeby sprawdzić, czy rozumiem i potrafię mówić po angielsku. Jej szef potrzebował potem zaledwie pięciu minut, żeby zaakceptować, jak przypuszczam, moją powierzchowność, i posłano mnie natychmiast do roboty w archiwum. Moje początkowe wynagrodzenie wynosiło sześćdziesiąt dolarów miesięcznie i wydawało się nie najgorsze. Byłem szczęśliwy, że w ogóle mam jakąś pracę. Dość szybko zorientowałem się, że tak długo, jak długo pozostanę archiwistą, moja płaca raczej się nie zmieni. Gdybym się nad tym zastanowił, zdałbym sobie już wtedy sprawę, że w Towarzystwie Manhattan nie ma poza tym zbyt wielu rzeczy, których mógłbym się szybko nauczyć i które w ogóle chciałbym robić.
W tym czasie, w wieku osiemnastu lat, wątpię, bym miał ochotę myśleć o czymkolwiek w sposób tak systematyczny. Podobnie jak moi rówieśnicy, nie zastanawiałem się nad przyszłością. Tak naprawdę żaden z nas nie wiedział, co chce robić albo kim chce zostać. Sformułowania, że jakaś praca „daje szansę na awans" lub „może zapewnić pomyślną przyszłość", mało dla nas znaczyły, ponieważ niczego nie planowaliśmy; wykluczała to nasza sytuacja. Toczyła się wojna, czekało nas powołanie do wojska i braliśmy to, co mogliśmy otrzymać. Jeśli któryś z nas dostał awans i wzniósł się na trochę wyższy szczebel, traktowaliśmy to niejako coś, co mu się słusznie należało, lecz zaskakujący uśmiech fortuny. Nie pamiętam, ile z moich sześćdziesięciu dolarów miesięcznie dawałem rodzinie na ogólne koszty utrzymania, ale coś dawałem – tyle, ile Lee lub Sylvia chcieli, żebym dawał. Nie chcieli zbyt wiele.
Samo archiwum było przestronną klatką z sięgającej od podłogi do sufitu drucianej siatki, która zajmowała centralną część całego piętra. Przez jej kwadratowe oka ci z nas, którzy byli w środku, widzieli to, co działo się na zewnątrz, a ci z zewnątrz mogli nas słyszeć i widzieć. Ponieważ mogliśmy się swobodnie komunikować głosem, inni rzadko kiedy musieli wchodzić do klatki, lecz mimo to często to robili.
Zorientowałem się szybko, czym zajmowała się firma: ubezpieczano tu od odpowiedzialności cywilnej limuzyny i taksówki, zarówno te należące do korporacji, jak i do indywidualnych przewoźników. Ubezpieczenie obejmowało szkody powstałe w wyniku wypadku, szkody materialne (SM) oraz uszkodzenia ciała (UC). Szybko zorientowałem się także (i zaimponowałem w domu tą wiedzą), że w tym czasie numery rejestracyjne wszystkich miejskich taksówek zaczynały się od litery O, a samochodów świadczących prywatne usługi – od Z. Za każdym razem, gdy jakaś taksówka albo ubezpieczona u nas limuzyna uczestniczyła w wypadku drogowym – a po wszystkich dzielnicach Nowego Jorku krążyło wówczas mnóstwo taksówek i mniej lub bardziej poważne kolizje zdarzały się o każdej porze dnia i nocy – pisało się raport, zakładało akta sprawy i umieszczało je w jednej z licznych szafek, skąd były wyjmowane, kiedy pojawiał się jakiś nowy dokument. Nasze zadanie – a była nas całkiem spora grupka – polegało na zlokalizowaniu i dostarczeniu akt na właściwe biurko, gdy dostawaliśmy takie zlecenie, a następnie na odniesieniu ich na miejsce. Kiedy sprawę zamykano, na ogół w wyniku negocjacji, teczki wędrowały na dół do magazynu martwych akt. Szafki na górze były metalowe; na dole przechowywano akta w kartonowych pudłach. Po upływie odpowiedniego okresu przenoszono je do wynajmowanego na Manhattanie magazynu jeszcze bardziej martwych akt. Któraś z tych martwych teczek mogła jednak co jakiś czas wrócić do życia i jeden z nas musiał udać się do ponurych katakumb magazynu, żeby ją przynieść.
Pracowało nas tam na pełnym etacie pięć osób. Najbardziej zaprzyjaźniłem się ze Stanleyem Levym, jakieś dwa lata starszym ode mnie, który mieszkał daleko w Brooklynie, niedaleko Coney Island. Czarnowłosy, z dołkiem w podbródku, przypominał bardzo Cary'ego Granta i z tego, co wiem od ludzi, którzy znali Granta, był od niego znacznie mądrzejszy. Lou, który pracował tam najdłużej, był szczupłym przyjaznym Włochem z Bronxu; Jerry był Żydem i także mieszkał w Bronksie. Naszym szefem był Ralph, żwawy sprężysty niski facet poniżej trzydziestki z wypomadowanymi falistymi blond włosami. Na pierwszy rzut oka Ralph wydawał się zawsze robić dwa razy tyle, co każdy z nas, dwa razy tyle, co wszyscy razem – biegał w tę i z powrotem, z nieodłączną kartką papieru w ręce, a potem któregoś dnia nagle go zwolniono. Nie powiedziano nam dlaczego. Na tej kartce papieru, żartował Stanley Levy po jego odejściu, nigdy nie było nic napisane.
Z odległej części biura za zakrętem korytarza, gdzie urzędowali nie spoufalający się na ogół z resztą personelu likwidatorzy, prawnicy i agenci, przybyła do naszego archiwum panna Dunbar, wspaniale zbudowana kobieta koło pięćdziesiątki o pogardliwym wszystkowiedzącym spojrzeniu i szyderczym uśmieszku. Od dzisiaj wszystko tu będzie wyglądać inaczej, powiadomiła nas stanowczo, kiedy została naszą szefową; przeprowadzimy konieczne zmiany. Nikt z nas nie wiedział, o czym mówi; nie mieliśmy pojęcia, co było nie tak. I w rezultacie wszystko zostało po staremu. Pracowaliśmy tak jak przedtem, nie molestowani i w dobrych humorach, przekomarzając się z tymi dziewczętami, które odpowiadały żartami na nasze żarty, i mężczyznami, którzy nas do tego prowokowali – z George'em Schwartzem, panem Spiese'em, Harriet Jackman, panną Beck, Virginią i Eunice. Pod sardonicznym uśmieszkiem i wszystkowiedzącym spojrzeniem panny Dunbar nie kryło się nic szczególnego; takie miała po prostu spojrzenie i do jedynej zmiany doszło, kiedy wylosowany został numer Lou i nasz kolega musiał odejść do wojska. W jego domu w Bronksie (Stanley i ja jechaliśmy tam piekielnie długo metrem) odbył się w przemiłej atmosferze pożegnalny obiad, ugotowany i podany przez promienną kochającą matkę, która kochała nas wszystkich. To był mój pierwszy włoski domowy posiłek i przeliczyłem się trochę z siłami. Zbyt grzeczny wówczas, żeby zapytać i się upewnić, uznałem, że klopsiki, podane po zupie i spaghetti, są głównym daniem i roztropnie (przezorny zawsze ubezpieczony) nałożyłem sobie dwa lub trzy więcej; potem miałem pewne trudności z nadziewanym kurczakiem w jarzynach, którego podano przed owocami, serami i ciastem na deser.
Mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt, z kilkoma starymi biurkami i porzuconymi obrotowymi krzesłami, nie sprawiał wcale ponurego wrażenia. Dla nas stanowił rodzaj placu zabaw. Był do niego tylko jeden klucz i przechowywaliśmy go w archiwum. Posilałem się tam razem z resztą, kiedy zabrałem z domu drugie śniadanie, co zdarzało się dość często. Matka dawała mi jabłko, pomarańczę albo banana i moje ulubione kanapki: dwie bułki z makiem, zawsze dwie i zawsze z makiem, z łososiem z puszki, krojoną drobno cebulką i plasterkiem pomidora bądź też z koszernym salami lub kiełbasą i mnóstwem musztardy. Kolejnym przysmakiem mojego pomysłu (tak mi się przynajmniej wydawało) była bułka z plastrem kurczaka – koniecznie białe mięso, tak wtedy jak i dzisiaj – z liściem sałaty oraz – i na tym polegała cała magia – majonezem z jednej strony i keczupem z drugiej. Tylko krok dzielił mnie od odkrycia rosyjskiego dressingu i nic o tym nie wiedziałem.