Выбрать главу

W magazynie toczyliśmy czasami bitwy na gumki i spinacze i graliśmy w kości i w „nogę". (W grze w „nogę" zawodnik wsuwał monety pod każdy but tak szybko, żeby nikt nie zauważył, czy na górze jest orzeł, czy reszka. Następnie drugi zawodnik wsuwał pod nie monety tej samej wartości. Jeśli pasowały, wygrywał. Jeśli nie, wygrywał pierwszy zawodnik. W większości wypadków był remis). Można tam było również spędzać miło czas w samotności, udając, że wciąż szuka się akt, które się znalazło, i rozwiązując poranne krzyżówki, względnie zaznaczając w zamieszczanych w gazetach kuponach, kto zwycięży w sobotnich meczach uniwersyteckiej ligi futbolu. Co jakiś czas wyjmowałem na chybił trafił jakieś akta, żeby poszukać czegoś ciekawego. Nigdy nie udało mi się niczego znaleźć. Dla wielu magazyn był również miejscem potajemnych szybkich schadzek, co dwaj z nas odkryli przypadkiem w dniu, kiedy odchodziłem. Miejscem jeszcze szybszych schadzek były schody między piętrami.

Na temat biurowych romansów dowiedziałem się dużo od mojej przyjaciółki Virginii, wesołej, dowcipnej i wyjątkowo ładnej flirciary. Była ode mnie cztery lata starsza i studiowała wcześniej w college'u. Kiedy się bliżej poznaliśmy, opowiedziała mi o swoich randkach. Na jedną wybrała się z naszym prawnikiem, na drugą z likwidatorem i każdy z nich zagrozi], że wysadzi ją z samochodu, jeśli nie okaże się bardziej uległa, niż była. Mieszkała aż w New Jersey i nie wspomniała, że musiała wracać do domu na piechotę. Utrzymywała również słodkie i smutne płatoniczne stosunki ze starszym cichym żonatym mężczyzną, ale ograniczały się one do wypijanego czasem po pracy drinka i jeszcze rzadszej kolacji. Nie mogło z tego nic wyniknąć i żadne z nich nie chciało, żeby wynikło coś więcej.

Którejś soboty poszedłem prosto z biura do opery, na popołudniowe przedstawienie „Carmen" w starym budynku Metropolitan Opera, gdzieś w okolicy Zachodniej Trzydziestej. Dokonałem trafnego wyboru. Dzięki cotygodniowym i nocnym programom radiowym prezentującym krótkie fragmenty klasycznych przebojów, znałem już częściowo muzykę – marsz toreadorów, Habanerę i natchnioną uwerturę. (Dwie pierwsze melodie były popularne na naszej ulicy dzięki zaopatrzonym w domorosłe rymy przeróbkom: „Wysoki Sądzie/Ten okropny zbój/Dopuścił się/Ach Boże mój…/Niech odpokutuje za swój grzech/Żądam katorgi lat trzech!" i „Zabiłem byka/Cóż to dla mnie byk/Krew z niego sika/Siku siku sik…". Reszty zapomniałem. Z tą drugą przyśpiewką zapoznał mnie Lee, od którego nauczyłem się również wszystkich wierszyków o Iwanie Cywickim Cycarze). Na przedstawieniu „Carmen" zachwyciły mnie tańce, gra aktorska, oczarowało zaskakujące pojawienie się w barwnym pochodzie rozpoczynającym ostatni akt karety zaprzężonej w żywe konie. Żywe, prawdziwe konie! – powtarzałem wszystkim.

A potem przeciągnąłem strunę. Podejmując naiwną i w rezultacie nieudaną próbę wprowadzenia mojego przyjaciela Lou Berkmana w świat muzycznych rozkoszy, nabyłem dwa bilety na drugą operę i zabrałem go ze sobą, tym razem na wieczorne przedstawienie. Lou pracował już wtedy na złomowisku swojego ojca w Brooklynie, przedsiębiorstwie, które było o wiele bardziej lukratywne, niż można by sądzić z nazwy, i z którego tak długo, jak to było niezbędne, utrzymywały się na całkiem niezłym poziomie dwie albo trzy rodziny Berkmanów. Po pracy przyjechał do mnie metrem i czekając w recepcji, dowcipkował z moją rezolutną przyjaciółką Virginią. Fundnął mi siekany kotlet z tłuczonymi ziemniakami i pieczoną fasolą w barze po drugiej stronie alei i pojechaliśmy metrem na południe. Kupiłem oczywiście najtańsze bilety i kiedy po długim czasie odnaleźliśmy swoje miejsca w najwyższym rzędzie z boku, okazało się, że nie widzimy jednej trzeciej sceny. Wystawiali „Tannhausera" i tym razem nie był to fortunny wybór. Padłem ofiarą własnej łatwowierności i niedoświadczenia: do melodii „Chóru pielgrzymów" śpiewaliśmy w podstawówce naszą piosenkę na Święto Dziękczynienia; tą samą melodią zaczyna się uwertura i sądziłem naiwnie, że jej znajomość ułatwi przyswojenie sobie reszty muzyki. Tym, którzy nie znają Wagnera, lub nie znają „Tannhausera", mogę powiedzieć, że istnieje wielka różnica między tą operą i „Carmen", wielka i bardzo dłu-u-uga. Ten wieczór sprawił, że Lou, póki żył, nigdy już nie poszedł na żadną operę, a ja nigdy nie chciałem słuchać „Tannhausera".

Po odejściu z archiwum drugiego Lou i pod kierownictwem panny Dunbar, która w przeciwieństwie do żywego jak iskra Ralpha miała nas stałe na oku, stosunki w naszym miejscu pracy zrobiły się mało sympatyczne. Następca Lou nie potrafił się dopasować do kumpelskiej atmosfery, w której uprzednio kwitnęliśmy. I kiedy również Stanley Levy powołany został do wojska i złożył podanie o dymisję, zwolniłem się razem z nim. Odeszliśmy tego samego popołudnia. Stanley szedł do wojska, ja do stoczni marynarki wojennej w Wirginii. W ostatnim dniu pracy, w wyniku zabawnego zbiegu okoliczności, wyszło na jaw, że więcej niż jeden z nas wykorzystywał mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt na szybkie romantyczne randki w godzinach urzędowania. Do magazynu był tylko jeden klucz i obaj pilnie go potrzebowaliśmy. Zawsze uczynny, ustąpiłem starszemu koledze i zostałem obsypany pieszczotami na podeście schodów w połowie piętra. Po raz kolejny nie udało mi się uzyskać wszystkiego, czego pragnęło na pożegnanie me serce. Virginia miała jak zwykle pomalowane na czerwono wargi i nie całowaliśmy się zbyt namiętnie, żeby nie zostawić na ustach dowodu winy. Byłem w niej głęboko zakochany i to było dobre. Przestałem ją kochać minutę po tym, jak się rozstaliśmy, i to było jeszcze lepsze.

7. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej

W drugim końcu naszej długiej kuźni, gdzie nigdy nie miałem okazji pójść, celował w górę trzon potężnej konstruowanej tam morskiej kotwicy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją wykuwają. Co jakiś czas toczyłem do „hartowania" w okrągłych basenach beczki małych przedmiotów i spoglądałem z podziwem na grube, kolosalne ramię dźwigu, które unosiło się wyżej niż wszystko, co stało dookoła. Już wtedy intrygowały mnie masywne ogniwa łańcucha potrzebnego do podniesienia kotwicy; jak i gdzie są wytwarzane i łączone. Piece na naszym wydziale były mamuciej wielkości, a wypluwały takie małe przedmioty, jak sworznie, nity i klamry. Do tej pory nie wiem, jak produkowano te ogniwa łańcucha, i przestałem się nad tym zastanawiać. Dzisiaj intrygują mnie drobne jubilerskie łańcuszki: w jaki sposób, u licha, te maleńkie blaszki łączą się w giętkie segmenty.

Przez cały dzień łykaliśmy tabletki z solą. Dla naszego zdrowia. W parne dni nakłaniano w tym czasie ludzi do spożywania dużej ilości soli, żeby nie doszło do przegrzania organizmu. Ponieważ w warsztacie znajdowało się wiele płonących palenisk, wydawało nam się to niezwykle ważne. Paleniska były przeważnie nieduże i stały w pewnej odległości od siebie. Cylindry z tabletkami z solą wisiały niczym świetlówki na wszystkich ścianach i słupach. Kowalom musiało być co najmniej tak samo gorąco, ciężko i nieprzyjemnie jak mnie, ponieważ pracowali bliżej ognia, obracali, kuli i obrabiali gorący metal na kowadłach i robili sztance przy piecach. Moja praca polegała głównie na przenoszeniu pojedynczych prętów rozżarzonego metalu z paleniska na kowadło (robiłem to oczywiście za pomocą szczypiec i miałem na rękach grube ognioodporne rękawice, które wybrał dla mnie Lee) za każdym razem, kiedy kowal, do którego zostałem tego dnia oddelegowany, dał mi znak, następnie zaś na zabraniu pręta, który właśnie wymodelował. Ale kowale dostawali więcej pieniędzy ode mnie i życie przyzwyczaiło ich do żmudnego fizycznego znoju. W przeciwieństwie do mnie uważali ciężką pracę za coś naturalnego.