Zaskakująco dużo pochodziło ich z wiejskich rejonów Karoliny Pomocnej, której północna granica znajdowała się całkiem niedaleko; większość pozostałych przywędrowała na południe z rolniczych miast Wirginii, żeby tak długo, jak się da, korzystać z możliwości pracy w przemyśle obronnym. W jakim innym miejscu dobry kowal mógłby porządnie zarobić w czasie pokoju?
Znajomi z północy przygotowali mnie wcześniej na różne osobliwości wymowy, z którymi rychło się spotkałem. Najbardziej szczególna z nich, w przeciwieństwie do przesadnych trawestacji, które zdarzało mi się słyszeć w kinach, polegała na tym, że południowcy regularnie przekręcali znajomy (znajomy dla mnie) dyftong ou (jak w out) w coś, co brzmiało jak oo – tak że z mouse, myszy, robił się moose, łoś (nigdy nie starałem się dowiedzieć, jak wymawia się w tej okolicy słowo moose) i zdanie theres a mouse running about the house brzmiało theres a moose running aboot the hoose. Byłem zbyt grzeczny i taktowny, żeby żartować na ten temat i w ogóle dać do zrozumienia, że usłyszałem coś humorystycznie nietypowego. Prawie zawsze byłem w stanie (ze zrozumieniem i szacunkiem, który mógł wynikać zarówno z rozsądku, jak i z sublimacji tchórzostwa) przyjąć do wiadomości podstawy cudzych poglądów i spojrzeć na siebie oczyma innych. Dla matki, a także dla Lee i Sylvii, w ogóle dla wszystkich członków naszej rodziny deprecjonowanie kogoś za to, że jest inny lub upośledzony, świadczyłoby o wrednym charakterze.
Ponieważ staraliśmy się widzieć samych siebie, tak jak mogli nas widzieć inni, nieobce nam było pewne skrępowanie. Ilustruje to domowa anegdota dotycząca żydowskiego święta Jom Kippur. Matka, która nie była raczej praktykująca, wolała, bym to ja poszedł późnym popołudniem do jednej z dwu synagog przy naszej ulicy i odmówił kadisz za mojego ojca, bardziej, jak się domyślam, żeby zachować pozory i pozostać w zgodzie z tradycją, niż z przekonania, że moja modlitwa pomoże w jakiś sposób ojcu albo Panu Bogu. Starałem się spełniać to jej życzenie tak długo, jak długo mieszkałem w domu, to znaczy do czasu, gdy poszedłem do wojska. Nigdy nie nalegała; to nie było w jej naturze. Ale na początku września 1949 roku, kiedy razem z moją pierwszą żoną Shirley szykowałem się do podróży statkiem do Anglii, żeby przez cały rok akademicki przebywać tam na stypendium Fulbrighta (jednym z najwcześniej przyznanych), matka uznała, że musi mi o tym przypomnieć. Miała już wtedy od dawna złamane biodro i chodziła o lasce; wypadek zdarzył się, kiedy szkoliłem się na bombardiera. Z nieśmiałą natarczywością, która najwyraźniej ją krępowała, poprosiła nas oboje na stronę, trzymając w jednej ręce kalendarz, a w drugiej karteczkę, z zanotowanym już dniem, w którym przypadało w tamtym roku Jom Kippur. Musimy pamiętać, oświadczyła, żeby znaleźć świątynię w mieście, w którym się akurat tego dnia znajdziemy i wziąć udział przynajmniej w części nabożeństwa. „Inaczej – wyjaśniła w swojej kulawej angielszczyźnie – ludzie pomyślą, że jesteście koministami". Tak się złożyło, że moja żona i ja spędziliśmy Jom Kippur w Paryżu. Ona miała dwadzieścia pięć łat, ja dwadzieścia sześć, byliśmy w Paryżu po raz pierwszy i nasze starania, by odnaleźć synagogę, nie były zbyt wytrwałe. Nie trafiliśmy na żadną, lecz mimo to nie sądzę, by wiele osób w Paryżu doszło do wniosku, że jesteśmy „koministami". I przypuszczam, iż obrażałbym chyba Pana Boga sądząc, że obchodzi go to, czy się do Niego modlę, czy nie, i że w ogóle wie, kim jestem i gdzie się akurat znajduję.
Po wypadku matki podziwiałem życzliwość, z jaką różne biurokratyczne instancje wojskowe połączyły swe wysiłki, aby załatwić mi przepustkę w kilkadziesiąt minut, z całą pewnością krócej niż w godzinę. Odbywałem wstępne szkolenie w wojskowej bazie lotniczej w Santa Ana w Kalifornii, olbrzymim ośrodku, w którym przyjmowano, badano, oceniano i kwalifikowano na kursy dla pilotów, bombardierów i nawigatorów tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy kadetów sił powietrznych. Telegram wysłała moja siostra. W kancelarii jednostki skierowano mnie do biura kapelana, który załatwił mi od ręki pożyczkę z Czerwonego Krzyża na dostarczone przez dział transportu bilety kolejowe. Dział transportu przyznał mi również pierwszeństwo w uzyskaniu miejscówki.
Wchodząc jakieś pięć dni później do szpitala w Brooklynie, nie miałem pojęcia, co zobaczę. Z przyczyn, których nie pojmuję i nie spodziewam się nigdy pojąć, wymyśliłem dziwaczny scenariusz, że nie uda mi się rozpoznać własnej matki, i bałem się, że może przez to wpaść w straszną rozpacz. Przede mną stało kilkadziesiąt łóżek otwartego oddziału kobiecego Coney Is-land Hospital. Naprzeciwko drzwi, przez które wszedłem, leżała białowłosa kobieta mniej więcej w wieku mojej matki, która natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Po chwili podniosła się na łokciu, wpatrując się we mnie jeszcze bardziej intensywnie, a ja odpowiedziałem na jej spojrzenie, nieśmiało się uśmiechając. Ponieważ nie spuszczała za mnie wzroku, podszedłem do niej, uścisnąłem delikatnie, pocałowałem i usiadłem przy łóżku. Byłem przerażony, że nie za bardzo mnie rozpoznaje i nie mówi do mnie po imieniu. Wyglądało to gorzej, niż się spodziewałem. Dopiero po kilku minutach niezręcznej rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy w życiu nie widzieliśmy się na oczy. Zgnębiony rozejrzałem się dookoła i na samym końcu sali zobaczyłem moją matkę, która lewitowała niemal nad łóżkiem, z biodrem w gipsie, sfrustrowana i wściekła, machając rękoma i starając się zwrócić moją uwagę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją zapamiętałem, i ponownie oznajmiła, że mam pokręcony umysł – Powtórzyła to jeszcze raz, kiedy wyznałem jej, że będę wkrótce latał samolotem. Nie potrzebowała dodawać, że boi się, iż zginę w katastrofie.
Każdego, kto czytał ostatnio po raz trzeci lub czwarty „Paragraf 22", uderzy zapewne paralela między przedstawioną powyżej historią i sceną w powieści, w której Yossariana odwiedza w szpitalu rodzina zapłakanych nieznajomych, nie przypominam sobie jednak, bym wymyślając tę drugą, nawiązywał świadomie do pierwszej.
Nie miałem większych problemów z moimi południowcami ze stoczniowej kuźni. Domyśliłem się już na samym początku, że moja własna brooklyńska wymowa brzmi w ich uszach tak samo osobliwie i nieprawidłowo, jak mogłaby brzmieć i bez wątpienia brzmi w uszach mieszkańców niezliczonych innych rejonów kontynentu. Wydawaliśmy się sobie nawzajem ekscentryczni.
Zatrudnieni tam Murzyni, czarni, Afroamerykanie, czy jakkolwiek jeszcze zechcemy ich nazwać, traktowani byli przez wszystkich białych, z którymi wtedy w roku 1942 pracowałem, z tak absolutną obojętnością i tworzyli tak zamkniętą kastę, że właściwie nigdy się o nich nie mówiło i nikt prócz mnie nie zwracał się do nich w żadnych sprawach nie dotyczących bezpośrednio wykonywanej pracy. Jeden lub dwaj z mojego działu, ci, z którymi najczęściej miałem styczność i – powodowany tym, co obecnie poprawnie charakteryzuję jako w najlepszym razie protekcjonalną i afektowaną akceptację – starałem się nawiązać przyjazną rozmowę, rozsądnie wycofywali się i trzymali na dystans. Bardziej aniżeli całkowity brak stosunków między białymi i czarnymi zdumiewała mnie najwyraźniej powszechna złośliwość, z jaką protestanci traktowali katolików. Po raz pierwszy zwrócił na nią moją uwagę ciemny pulchny irlandzki kowal, z którym często pracowałem i który dorastał w Irlandii Północnej, doświadczając tam wrogości protestanckich „oranżystów" – nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa – a teraz znalazł się w stoczni marynarki wojennej Norfolk w Portsmouth w Wirginii, nie akceptowany i wyśmiewany przez innych. Oświecony przez niego, od razu dostrzegłem, jak nieufnie traktują i bojkotują go jego koledzy.