Po wojnie Marty Kapp kontynuował techniczne studia, które rozpoczął w programie V-12 marynarki wojennej, i uzyskał dyplom inżyniera gleboznawcy (kolejna rzecz, o której nigdy przedtem nie słyszałem). Przez całe życie pracował jako inżynier gleboznawca w Zarządzie Portu Nowego Jorku – z tego, co wiem, przy budowie lotnisk i domów, a może również mostów i tuneli – i przed śmiercią został tam nawet jednym z dyrektorów. Zarabiał dosyć, żeby umrzeć na polu golfowym. Davey Goldsmith wrócił do pracy w firmie produkującej wstążki do kapeluszy, powodziło mu się tam całkiem nieźle i w końcu odziedziczył część firmy. Lou Berkman odszedł ze złomowiska, założył skład artykułów sanitarnych i zarobione tam pieniądze zainwestował w nieruchomości. Martin Winkler też ukończył studia i wkrótce rozkręcił interes (była to pierwsza z licznych założonych przez niego niedużych firm), przerabiając nadwyżki lotniczych błon fotograficznych na kolorowe filmy do domowego użytku. Albie Covelman wyjechał do Bucknell i po pewnym czasie objął stanowisko dyrektora hurtowni ekspresów i młynków do kawy. Sy Ostrów, którego posłano w wojsku na kurs rosyjskiego, żeby pracował jako tłumacz, wrócił na uniwersytet i uświadomił sobie z bolesną rezygnacją, że nie pozostało mu nic innego jak studiować prawo. Stanley Levy, z archiwum firmy ubezpieczeń komunikacyjnych, został agentem ubezpieczeniowym i zajął się obsługą kilku drobnych zleceń, które mogłem mu powierzyć, kiedy się w końcu odnaleźliśmy. Podobnie jak Marty Kapp, zmarł na polu golfowym. Moim zdaniem obaj umarli z nudy.
Ja zostałem zwolniony ze służby jeszcze przed końcem wojny. Zdemobilizowano mnie na podstawie systemu punktowego, wprowadzonego zaraz po kapitulacji Niemiec w maju 1945 roku.
Zanim wraz z poddaniem się Japonii w sierpniu skończyła się wojna, czułem, że cały świat należy do mnie. Czegóż mógłbym chcieć więcej? Byłem zakochany i wkrótce miałem się ożenić (z tą samą kobietą, w której byłem zakochany). Skończyłem dwadzieścia dwa lata. Niebawem zaczynałem studia na Uniwersytecie Kalifornii Południowej; czesne i wszystkie koszty pokrywało za mnie państwo. A moje opowiadanie właśnie zakwalifikowano do druku.
8. Pokój
W grudniu 1944 roku, kiedy „zaliczyłem" wymaganą, ustaloną wówczas na sześćdziesiąt, liczbę lotów i czekałem na rozkaz przeniesienia do Stanów, do mojego namiotu wprowadzili się dwaj świeżo przybyli zza oceanu prostoduszni nowicjusze, obaj w stopniu porucznika. Zastąpili parę, która odbyła już odpowiednią liczbę akcji i wyjechała; jeden z nowych przytargał ze sobą coś, co nie wchodziło zwykle w skład osobistego bagażu: przenośną maszynę do pisania. Nie pytajcie, do czego była mu potrzebna – zapomniałem już, można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że żywił te same literackie ambicje, co ja i Tom Sloan.
Do moich najbliższych przyjaciół na Korsyce należeli: Tom Sloan, prowadzący bombardier, który pochodził z Filadelfii, oraz Hali A. Moody, skrzydłowy bombardier z Missisipi. Tom był sumiennym, szybkim i utalentowanym prowadzącym bombardierem; latanie w jego formacji było dla mnie niemal przyjemnością. Podobnie jak Moody, byłem tylko skrzydłowym bombardierem i obsługiwałem przełącznik zwalniający bomby, wciskając go ułamek sekundy po tym, jak zobaczyłem bomby wylatujące z luku bombowego prowadzącej maszyny. Podczas akcji nigdy nie korzystałem z celownika, w którego obsłudze mnie wyszkolono, i nawet nie miałem go na dziobie mojego samolotu. Miałem tam zamontowany na obrotowym wysięgniku karabin maszynowy kaliber 50, ale i z tego urządzenia na szczęście nie musiałem ani razu korzystać. Czterej skrzydłowi bombardierzy w liczącym sześć samolotów kluczu zamiast celowników mieli karabiny maszynowe.
Tom był tylko kilka lat starszy ode mnie – nie sądzę, żeby skończył dwadzieścia pięć – ale miał już żonę i małe dziecko, które widział zaledwie kilka razy w życiu. Postawił sobie za punkt honoru przeżyć i wrócić do rodziny, za którą tak bardzo tęsknił, i dręczyła go coraz silniejsza i bardziej widoczna obawa, iż może mu się to nie udać. Z radością donoszę, że mu się powiodło. Rozkazy wyjazdu nadeszły dla nas obu tego samego dnia; dopiero mając je w ręku, poczuliśmy, że jesteśmy naprawdę ocaleni.
Hali A. Moody, w moim wieku lub nawet młodszy, był też żonaty i ani jego, ani Sloana – przyznaję to z pewną dumą i bez cienia szyderstwa – w najmniejszym stopniu nie interesowało uprawianie seksu z innymi kobietami, zarówno na przepustkach w Rzymie, jak i na Sycylii, w Kairze oraz w Aleksandrii. Ja, nieżonaty i, jeśli chodzi o życiowe doświadczenia, niemal prawiczek, byłem młodym i nienasyconym satyrem. Moody okazał się pod wieloma względami niewinny: nigdy przedtem nie słyszał nawet o oralnym seksie, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie słyszał o nim ani pod eleganckimi łacińskimi określeniami, które wszyscy teraz znamy, ani pod wulgarnymi i swojskimi, których wszyscy teraz używamy. Sama wzmianka o tak wynaturzonych praktykach była dla niego oburzającym, upadlającym horrorem, którego nie chciał sobie wyobrażać i na myśl o którym rumienił się i zaciskał pięści w szewskiej pasji. Kiedy Tom i ja wyjechaliśmy do Stanów, Moody wykonywał jeszcze misje bojowe i nie wiem, co się z nim stało, ale jego nazwisko nie pojawiło się na liście poległych z naszej eskadry i sądzę, że ocalał. Małe dziecko Toma Sloana, to, za którym tęsknił tak gorąco, boleśnie i małomównie, gdy go znałem, miało wtedy roczek, a teraz musiało skończyć pięćdziesiątkę.
Po zwolnieniu z eskadry Tom i ja pierwszą część podróży z Korsyki odbyliśmy na pokładzie samolotu, który zawiózł nas jednak nie do Rzymu, gdzie chętnie pohulałbym na pożegnanie, lecz do Neapolu. Mając do wyboru powrót do kraju drogą powietrzną lub morską, opowiedziałem się bez wahania za drogą morską, przysiągłem sobie bowiem potajemnie nigdy w życiu nie wsiadać już do samolotu. (I rzeczywiście po bezpiecznym powrocie nie latałem jako żołnierz i cywil przez siedemnaście następnych lat, a na konwencje „Time'a" i „McCalls'a" wybierałem się pociągiem względnie parowcem, jeśli odbywały się na Bermudach i Nassau. Dopiero kiedy ogłupiająca nuda nocnej podróży pociągiem przezwyciężyła ostatecznie wszelkie obawy przed nagłą śmiercią, osłabłem w swoim postanowieniu, a w tym czasie latały już odrzutowce).
Po mniej więcej tygodniu wypłynąłem z Neapolu z kilkoma tysiącami innych żołnierzy na pokładzie supernowoczesnego statku transportowego, przerobionego nie tak dawno przedtem z S/s „America", jak mi się zdaje, najbardziej luksusowego liniowca amerykańskiej floty pasażerskiej. W mojej kabinie zaopatrzonej w dwa rzędy piętrowych koi przebywało sześciu oficerów, którzy na przemian spali, drzemali, czytali, jedli i gadali, bowiem w ciągu około dziesięciu dni, jakie spędziliśmy na morzu, nie było wiele innego do roboty. Nigdy się wcześniej nie spotkaliśmy. Nie wyobrażani sobie teraz, jak spędziłem tyle czasu, nie robiąc w zasadzie nic poza spaniem, drzemaniem, czytaniem, jedzeniem i gadaniem; wiem, że nie chciałbym być do tego ponownie zmuszony. Płynęliśmy bez konwoju i eskorty innych jednostek marynarki. Nasza kabina nie była pierwszej klasy, bo nie wychodziła na pokład spacerowy; nie mieściła się jednak poniżej linii wody, mieliśmy bowiem iluminator.