Tematy wszystkich krótkich opowiadań, nad którymi ślęczałem wtedy i nad którymi ślęczałem wcześniej, nie były oparte na moich własnych doświadczeniach. Brakowało mi przeżyć, w moim przekonaniu godnych przełożenia na literaturę. Zapożyczałem akcję i tło z utworów innych pisarzy, którzy – wówczas nie brałem tego pod uwagę – równie dobrze mogli zapożyczyć je od jeszcze innych. Doświadczenia, które wykorzystywałem jako autor, były jako owoc czytelniczych peregrynacji całkowicie literackie i zastępcze. Obejmowały malownicze fantazje Williama Saroyana, ale również przemądrzałe i seksistowskie, zwłaszcza wobec kobiet i małżeństwa, poglądy Hemingwaya i Irwina Shawa, obejmujące oczywiste potępienie materializmu, bogactwa oraz kołtunerii, a także ideały męskości i męskiej uczciwości, które traktowałem naiwnie jako coś absolutnie czystego, z czym nie może się równać nic poza tym.
W olbrzymim obozie przejściowym w Konstantynie w Algierii, gdzie przed odesłaniem na Korsykę spędziłem kilka tygodni z ludźmi, z którymi przyleciałem ze Stanów na pokładzie naszego małego B-25, jako literacki neofita wzorowałem się głównie na Saroyanie. Przypadł mi do gustu, a poza tym wydawał się łatwy do naśladowania i godny powielania. (Opowiadania, które wydawały się najłatwiejsze do naśladowania i najbardziej godne powielania, były krótkie i zawierały nieliczne literackie opisy przyrody oraz mnóstwo pisanego gwarą dialogu). W jednym z jego zbiorów było opowiadanie zatytułowane (cytuję z pamięci) „Czy zakochałeś się kiedyś w ważącej trzydzieści osiem funtów karlicy?". Jeden z napisanych przeze mnie w okresie algierskim utworów opowiadał (znowu relacjonuję z pamięci) o młodym mężczyźnie w Nowym Jorku, romatycznie zakochanym w dziewczynie, która chodziła na rękach. (Przypuszczam teraz, że wymyśliłem dla tego dzieła tytuł „Czy zakochałeś się kiedyś w dziewczynie, która chodziła na rękach?"). Gdzie chodziła na rękach i co się stało dalej, na szczęście zapomniałem.
W tym czasie znałem dobrze prawie całą twórczość Hemingwaya, Irwina Shawa i Jerome'a Weidmana. Zbiór zamieszczonych przed wojną w „New Yorkerze" opowiadań Jerome'a Weidmana pod tytułem The Horse That Could Whistle Dixie należał do moich ulubionych, podobnie jak jego dwie przeczytane przeze mnie powieści (przyniosła je Sylvia lub Lee z wypożyczalni książek w drugstorze Magrilla na rogu Mermaid Avenue). Zatytułowane były / Can Get It for You Wholesale oraz What's in It for Me? i uważałem je za cudowne, tak samo jak What Makes Sammy Run? Budda Schulberga. Trylogia Studsa Lonergana o Jamesie T. Farrellu także znalazła się wśród pozycji, które ceniłem wysoko ja i wszyscy inni, głównie z powodu realistycznej akcji i realistycznego słownictwa. Do mieszkania na Coney Island zawędrował również na krótko „Ulisses" Jamesa Joyce'a, bez wątpienia, jak mi się dzisiaj zdaje, z powodu sławy, jaką zyskał po obaleniu przez sąd zakazu jego rozpowszechniania. „Ulisses" odpłynął szybko z powrotem do wypożyczalni Magrilla, nie przeczytany przez nikogo z nas, choć wciąż pamiętam dreszcz podniecenia i zdumienia, jakiego doznałem, napotykając na pierwszych stronach dwa zakazane słowa, jedno opisujące zielony kolor morza, drugie nędzną szarą kondycję świata. Znałem również Johna O'Harę.
Za oceanem miałem szeroki asortyment innych lektur, z których mogłem czerpać natchnienie. Profesor Matthew Bruccoli z Uniwersytetu Karoliny Południowej przypomniał mi niedawno przebogate zbiory Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), o której zupełnie zapomniałem. To zorganizowane przez państwo przedsięwzięcie wydawnicze o bezprecedensowych rozmiarach nie zostało potem i nie będzie prawdopodobnie nigdy powtórzone: ponad tysiąc dwieście tytułów drukowanych w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy i rozdawanych bezpłatnie amerykańskim żołnierzom na całym świecie. Bruccoli, niepoprawny kolekcjoner, zebrał ponad tysiąc tytułów. Chce mieć je wszystkie i nigdy ich nie zgromadzi, bo wątpię, czy nawet on zdoła zlokalizować dwieście brakujących tomików.
W jednej z tych książek znalazłem wśród innych opowiadań utwór Stephena Crane'a „Szalupa" i w tej historii o dryfujących w łodzi rozbitkach znajduje się kwestia powtarzana przez ludzi przy wiosłach niczym wagnerowski lejtmotyw (chociaż o czymś takim jak wagnerowski lejtmotyw dowiedziałem się dopiero później): „Zluzuj mnie, Billy". Nie jestem pewien, czy imię rzeczywiście brzmiało Billy. Nie mam już tego egzemplarza Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), a Bruccoli też może go nie mieć wśród swojego tysiąca.
Zapewne ten powtarzany dźwięcznie refren, nad którym dumałem w swoim namiocie, a także przeczytana już chyba wtedy przeze mnie jednoaktówka Saroyana zatytułowana Hello, Out There nasunęły mi pomysł opowiadania pod tytułem „Halo, Genua, halo, Genua", które miało opierać się wyłącznie na lapidarnym dialogu między jednym albo kilkoma pilotami bombowców i wieżą kontrolną naszej bazy lotniczej na Korsyce. Pomysł jest (uważam tak nawet dzisiaj) zachęcający, a tytuł opowiadania intrygujący, lecz nigdy nie próbowałem go napisać (w każdym razie nie pamiętam, żebym to zrobił).
Zamiast tego machnąłem w dzień albo dwa opowiadanie pod tytułem / Don 't Love You Anymore. Liczyło mniej więcej dwa tysiące słów i jak wszystko, co napisałem w moim okresie algierskim i korsykańskim, opierało się na rzeczach, o których nie miałem zielonego pojęcia i które zaczerpnąłem wyłącznie z książek innych pisarzy. W konsekwencji powielało styl i punkt widzenia złośliwych i dwulicowych amerykańskich autorów płci męskiej naszej i ówczesnej doby: żonaty, bywały w świecie żołnierz, z którym powinniśmy sympatyzować, wraca do domu i nie skarżąc się właściwie na nic konkretnego, dochodzi do wniosku, że nie zależy mu na jego małżeństwie i nie kocha swojej żony. (Co miało znaczyć to ostatnie, naprawdę nie mam pojęcia. To była czysta konwencja).
Nie wiem, jak to się stało, ale po moim powrocie do Stanów i zaraz po zwolnieniu z wojska opowiadanie wylądowało jako nie zamówiony materiał i zostało przyjęte do druku w magazynie „Story", periodyku cieszącym się dużą estymą i publikującym wówczas wyłącznie literaturę piękną. Szczęśliwym trafem skończyła się właśnie wojna w Europie i niewykluczone, że redakcja chciała w związku z tym poświęcić cały numer literackim dokonaniom autorów w mundurach.
Kiedy listonosz przyniósł list z redakcji, byłem już z powrotem na Coney Island i mieszkałem w apartamencie przy Zachodniej Trzydziestej Pierwszej. Z dnia na dzień zostałem, lub też zdawało mi się, że zostałem, lokalną znakomitością- zadbałem o to, pokazując list wszystkim, których znałem – i zaczęto o mnie mówić również w niewielkiej społeczności przy Riverside Drive na Manhattanie, gdzie chodziłem już z dziewczyną, poznaną niedługo przedtem, której wkrótce miałem dać zaręczynowy pierścionek i z którą wziąłem ślub po południu drugiego października 1945 roku tuż przed wyjazdem pociągiem sypialnym do Kalifornii, gdzie zaczynałem studia w Los Angeles.
Przyjęcie do druku mojego opowiadania wywarło oczywiście na wszystkich duże wrażenie, choć nikt z wyjątkiem Księcia Danny'ego nigdy nie słyszał o magazynie „Story" (prawdopodobnie to właśnie od Danny'ego po raz pierwszy się o nim dowiedziałem i niewykluczone, że zaoferowałem je redakcji właśnie za jego namową). Honorarium za I Don't Love You Anymore wyniosło – nie miałem pojęcia, ile oczekiwać – dwadzieścia pięć dolarów.
Zacząłem wkrótce gorączkowo rachować. Napisanie opowiadania zajęło mi tylko dwa dni, w czasie kiedy rozpraszała mnie wojna. Gdybym zabrał się ostro do roboty, wyobrażałem sobie, mógłbym z łatwością machnąć cztery opowiadania na tydzień, średnio szesnaście na miesiąc. Sprzedając je po dwadzieścia pięć dolarów za sztukę zarabiałbym wkrótce tyle samo, ile wyciągałem jako porucznik w służbie bojowej za oceanem.