Opowiadania, które pisałem w tym czasie, miały ekstrawagancki wątek, zakończony często w cudowny sposób przez ironiczną interwencję siły wyższej, stającej po stronie szlachetnych i pokrzywdzonych. Pamiętam, że w jednym z nich francuski farmer w Prowansji, potajemnie kolaborujący z okupantem, patrzy z niemym przerażeniem, jak wszystkich jego dziesięciu synów zostaje wybranych w trakcie prowadzonej losowo selekcji wieśniaków, którzy mają zostać rozstrzelani w ramach akcji odwetowej. W innym przybysz poszukujący na chrześcijańskim Południu osoby, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach, okazuje się Jezusem albo kimś w rodzaju anioła zemsty, postanawiającym ukarać winnych morderstwa. Z przyjemnością donoszę, że również te opowiadania nigdzie się nie ukazały.
Na fakultatywny kurs współczesnego teatru (chciałem również zostać dramaturgiem; pisanie sztuk wydawało się łatwiejsze, wymagało bowiem mniejszej liczby słów) chodziła także zdolna blondynka o nazwisku Mary Alden, która szybko nabrała do mnie antypatii i nie starała się jej wcale ukrywać. Była w moim wieku, może trochę starsza, i przez kilka lat pracowała w teatrze. Nasza dwójka dominowała w dyskusjach i zajmowaliśmy przeciwstawne stanowiska niemal w każdej kwestii. Wkurzały ją moje sprzeczności. Przyjechawszy niedawno z Nowego Jorku, miałem nad nią tę przewagę, że znałem ludzi pracujących w tamtejszym show-biznesie, o których ona w przeciwieństwie do prowadzącego zajęcia jeszcze nie słyszała. Nie mogła mi wybaczyć mojego zarozumialstwa. Było mi przykro, że Mary Alden mnie nie znosi, bo ja ją lubiłem. Traktowała jako świętość to, co dla mnie było przedmiotem zabawy.
Niestety coś podobnego przydarzyło mi się potem jeszcze kilka razy – z absolwentem filozofii, niejakim Norwoodem Hansonem, na parowcu wiozącym do Anglii pokaźny kontyngent stypendystów Fulbrighta; z kolegą z wydziału na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, Gordonem Smithem, gdy zwiedzaliśmy uświęcone krwią poległych pole bitwy i cmentarze w Gettysburgu; oraz kilkakrotnie z kolegą z Uniwersytetu Nowojorskiego, Davidem Krause'em, tyle że David i ja pozostaliśmy przyjaciółmi przez cały czas studiów i potem. Dwaj pozostali nigdy już się do mnie nie odezwali.
Moja matka mogła im powiedzieć, że mam pokręcony umysł.
Przekonawszy się na pierwszym semestrze, że mogę, nie wysilając się, uzyskać najlepsze oceny praktycznie ze wszystkich przedmiotów, ułożyłem ze znawstwem weterana program na następny semestr, tak aby dwa lub trzy razy w tygodniu kończyć wcześniej zajęcia, spotykać się z żoną w śródmieściu i łapać autobus, który dowoził nas na wyścigi, gdzie obstawialiśmy duble. (Był to dziecinny kaprys, bo żadne z nas nie obstawiało dubli, kiedy bywaliśmy wcześniej na wyścigach, i nie robiło tego nigdy potem). Wysiadając któregoś razu z tramwaju z książkami w ręku po spędzonej na kampusie połowie dnia, zobaczyłem ze zdumieniem Shirley, która machała ręką i biegła do mnie z twarzą zaróżowioną z radości. W ręku trzymała list, który przyszedł tego ranka już po moim wyjściu z pensjonatu. Było to zawiadomienie o przyjęciu do druku w „Esquire" utworu, który napisałem pierwotnie jako zadanie z angielskiego. Mając opisać jakąś metodę lub wynalazek, wymyśliłem serię niezawodnych systemów, wszystkie głupawe, pozwalających zawsze wygrywać na wyścigach.
Razem z zawiadomieniem przyszedł czek na dwieście dolarów!
W wieku dwudziestu dwóch lat byłem już uznanym pisarzem, a teraz wraz z publikacją Beating the Bangtails, również eseistą (nie byle jaki honor w roku 1946, dwa lata przed pojawieniem się na krajowej scenie Vidala, Capote'a i Mailera, którzy sprawili, że poczułem się zacofany, stary, zazdrosny i spisany na straty).
Nie byłem jednak uznanym ekspertem od koni i większą część dwustu dolarów, które przyniosła mi studencka rozprawka o tym, jak wygrać pieniądze na wyścigach, przepuściłem w ciągu kilku naszych następnych wizyt na torze.
Irytujące kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego miejsca zamieszkania, spędzające sen z powiek nowożeńcom w Los Angeles, w Nowym Jorku zostały rozwiązane przez niestrudzenie przedsiębiorczą Dottie przy jak zwykle dobrodusznej i powściągliwej aprobacie Barneya. Ich przyjaciele byli mieszkańcami i właścicielami świeżo wyremontowanej pięciopiętrowej wąskiej kamienicy z windą, zlokalizowanej we wspaniałym punkcie na Manhattanie, przy Zachodniej Siedemdziesiątej Szóstej, tuż przy Central Parku, przecznicę od Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego i tuż obok Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Kiedy na pierwszym piętrze od frontu zwolniła się kawalerka, wprowadziliśmy się.
Mieliśmy stąd, mówiąc metaforycznie, dwa kroki do kilku linii metra, wielu przystanków autobusowych i wszelkiego rodzaju sklepów. Jedną linią metra jeździłem przez dwa następne lata na Uniwersytet Nowojorski, inna woziła mnie przez rok na północ, na Uniwersytet Columbia, gdzie kończyłem studia. Wielkość pokoju nie zwiększyła się w znaczącym stopniu w stosunku do tego, czym dysponowaliśmy w kalifornijskim pensjonacie, ale rozkładana sofa pozwoliła lepiej wykorzystać przestrzeń. Poza tym mieliśmy tu aneks kuchenny, w którym świetnie mieścił się stolik na cztery osoby. Mogliśmy przyjmować gości i robiliśmy to. Wśród ludzi, których zapraszaliśmy na kolację, pojawił się raz albo dwa Maurice „Buck" Baudin Junior, wykładowca na kursie pisarskim Uniwersytetu Nowojorskiego, gdzie tak dobrze radziłem sobie wraz z grupką kilku znajomych. Buck był ode mnie tylko pięć lat starszy, ale nawet po przeniesieniu się na Columbię nie potrafiłem zwracać się do niego inaczej jak „proszę pana". Umeblowaniem apartamentu zajęły się Dottie i Shirley i uczyniły to ze smakiem, racjonalnie i, jak na ich standardy, zapewne niedrogo. Żona Lee, Perlie, znała się trochę na dekoracji wnętrz i bardzo chwaliła sensowny układ mebli i autentyczny wygląd kilku niemal prawdziwych antyków. Dottie była zadowolona, że udało jej się zakwaterować córkę oraz studiującego i piszącego zięcia w mieszkaniu, które mogła pokazywać z dumą swoim znajomym.
Ja też byłem zadowolony.
Moja była teściowa Dorothy Held należała do tych wykształconych nowoczesnych kobiet, które znają różnicę między turkusem i akwamaryną. Z drugiej strony znała również różnicę między polędwicą i górną krzyżową oraz między żeberkami i ligawą i wiedziała, że dobrą pieczeń można zrobić tylko z pierwszego kawałka szpondra.
Moim ulubionym stekiem po tym, jak wyjechałem z domu i po raz pierwszy go spróbowałem, był filet mignon, zawsze dobrze wysmażony. Dopiero gdy poznałem córkę Dottie i zacząłem u niej jadać, odkryłem uroki lekko tylko podsmażonej wołowiny, na wpół surowego antrykotu tuż przy kości, boski smak pieczonych żeberek, przyprawionych obficie czosnkiem, solą i papryką. Rodzina Shirley była o wiele lepiej sytuowana od mojej i miała o wiele bardziej kosmopolityczne nawyki: czytali nawet „New York Timesa". A jej rodzice uwielbiali patrzeć, jak jem – zawsze biorąc jedną lub nawet dwie dokładki. Zamożni, ale nie bogaci, okazali się wielkoduszni także pod innymi względami. Barney – Bernard Held – był wspólnikiem szyjącej sukienki małej firmy, która kooperowała ze znacznie większym przedsiębiorstwem. Osiągał najwyraźniej duże dochody podczas wojny i przez wiele lat po jej zakończeniu, ale Heldowie mieli skłonność – motorem była tu Dottie – wydawać wszystko, co zarobili, i cieszyć się z tego, na co i na kogo wydawali. Na nas wydawali bardzo dużo i to głównie dzięki ich zachęcie i pomocy byłem w stanie przeżyć jako student następne sześć lat, pierwsze sześć lat mojego małżeństwa.
Przyjemnym wydarzeniem było przyjęcie urodzinowe, które moja żona urządziła mojej siostrze Sylvii. Po jakichś dwudziestu pięciu latach naszego małżeństwa Shirley dowiedziała się któregoś dnia z przerażeniem, że mojej siostrze nigdy w życiu nie urządzono jeszcze urodzinowego przyjęcia, i postanowiła je wydać. Nigdy nie widziałem Sylvii tak szczęśliwej i wylewnej, jak wtedy w naszym domu, kiedy następnym razem obchodziliśmy jej urodziny. Po policzkach ciekły jej łzy radości, a głos miała ochrypły od śmiechu, którym zanosiła się, wspominając dawne czasy. Lee zachowywał się tak samo: bez przerwy gadał, chichotał i również ocierał łzy. Nigdy nie słyszałem Sylvii ani Lee, razem lub oddzielnie, pogrążonych w tak ożywionej dyskusji. Słuchałem i uczyłem się. Wiele przywoływanych przez Sylvię z rozbawieniem wspomnień dotyczyło okresu po skończeniu szkoły średniej, kiedy w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat jeździła z innymi do miasta, żeby szukać pracy. Było to w roku 1934, gdy niełatwo było coś znaleźć. Ona i jej przyjaciółki składały się na paczkę papierosów i na lunch w kafeterii. A w agencjach zatrudnienia oszczędzano im często długiego czekania. Ktoś pojawiał się i mówił, że mogą iść. Tego dnia nie było żadnej pracy dla Żydów.