Fakt, że mogła o tym wszystkim wesoło opowiadać na swoim przyjęciu urodzinowym, świadczył o zadziwiającym szczęściu, które zgotował nam los.
Kiedyś na spotkaniu autorskim w Finlandii spotkałem miejscowego pisarza, Danny'ego Katza, fińskiego humorystę, którego rodzice, podobnie jak moi, wyemigrowali z Rosji.
– Nie byli zbyt mądrzy – mruknął chichocząc. – Osiedlili się tutaj.
Nasi byli mądrzejsi. Osiedlili się w Nowym Jorku.
Pod koniec pierwszego roku po naszym powrocie do Nowego Jorku piętro wyżej zwolniło się mieszkanie z osobną kuchnią, dużym salonem i sypialnią i natychmiast nam je zaoferowano Szybko się do niego wprowadziliśmy i mieszkaliśmy tam do jesieni 1949, kiedy to popłynęliśmy do Anglii. Nie pamiętam już dokładnie cyfr, ale musieliśmy otrzymywać dużą materialną pomoc na czynsz i inne wydatki, gdyż poważnie wątpię, żeby stypendium, otrzymywane od rządu w trakcie studiów, pozwoliło nam żyć na poziomie, który wówczas i teraz uważa się za luksusowy. (Przez jakiś czas pracowałem po południu w dziale kolportażu czasopisma „American Home", wypełniając i odszukując fiszki z adresami subskrybentów, ale stawka godzinowa i zarobek netto nie były tam gigantyczne). Dla przyjaciół z Coney Island, których większość już się stamtąd wyprowadziła, i dla nowych znajomych, których poznałem na Uniwersytecie Nowojorskim, żyliśmy po królewsku.
Przestronny, elegancko umeblowany apartament w zadbanej kamienicy w najlepszym miejscu Manhattanu był tak samo cenny wtedy jak i dzisiaj. Urządzaliśmy tam często przyjęcia oraz proszone kolacje i wypuszczaliśmy się na miasto z przyjaciółmi mieszkającymi w gorszych dzielnicach. W pogodne noce serwowaliśmy drinki na dachu, gdzie stały wygodne fotele i donice z roślinami. W lecie Dottie i Barney wynajmowali gdzieś zawsze letni domek albo rezerwowali pokoje w luksusowym hotelu – pamiętam Lido w Lido Beach na Long Island i Forest House nad jeziorem Mahopac w stanie Nowy Jork – i jeździliśmy tam na weekendy i podczas przerw w moich wakacyjnych kursach.
Ogólnie biorąc, mieliśmy rajskie życie.
I nie kosztowało mnie to zbyt wiele.
Zdobycie wysokich ocen na Uniwersytecie Nowojorskim wymagało z mojej strony większego wysiłku niż na pierwszym roku Uniwersytetu Południowej Kalifornii, ale radziłem sobie nieźle na większości kursów. Współzawodnictwo było tu ostrzejsze. Pozbawiony kampusu i uczelnianego życia towarzyskiego, Washington Square College nie odgrywał większej roli w akademickim sporcie i stanowił coś w rodzaju uczelni dla dojeżdżających. A studenci, którzy podróżowali na zajęcia nieraz z całkiem odległych miejsc, nie przybywali tu, żeby się byczyć. Dotyczyło to zwłaszcza wojennych weteranów. Dwaj znajomi, z którymi zaprzyjaźniłem się na kursie filozofii, Edward Blaustein i niejaki Karm, dostali stypendium Rhodesa w czasie, kiedy bardzo rzadko przyznawano je Żydom. Eddie Blaustein został później profesorem prawa i rektorem Bennington College (pierwszym żydowskim rektorem, stwierdził, nieżydowskiej uczelni), a później rektorem Rutgers University. Nie wiem, co się stało z Kahnem, ale nie wątpię, że również zrobił karierę. Na kursie filozofii nauczyłem się głównie traktować ze sceptycyzmem i sokratejską złośliwością wszelkie ideologie, w tym również te wyznawane przez moich ulubionych nauczycieli filozofii.
Na kurs literacki Maurice'a Baudina uczęszczał David Krause, który nie zważając na burze i zadymki śnieżne dojeżdżał z odległego New Jersey i prędzej zżarłby miotłę, by użyć powiedzonka wymyślonego przez Maria Puzo, niż opuścił jeden dzień zajęć. On też dostawał same piątki i przez całe dorosłe życie aż do niedawnego odejścia na emeryturę był profesorem irlandzkiego i angielskiego na Brown University. David pisał znakomite opowiadania, ale nie sposób było namówić go, by wysłał je do druku, uważał bowiem, że nie są dość wartościowe. Był tam też Alex Austin, szczupły niski chłopak, który nader rzadko podnosił głos, nawet gdy czytał coś na zajęciach. Kiedy zapisał się na nasz kurs, miał już na swoim koncie ponad dwieście wierszy i opowiadań opublikowanych w „małych" czasopismach, o których większość z nas nigdy nie słyszała. Stałym, niczym mycie zębów, punktem jego codziennych zajęć było napisanie po południu choćby jednego opowiadania – siadał gorliwie do maszyny, często bez żadnego pomysłu, i zaczynał po prostu pisać. Miał również manuskrypty powieści i Baudin musiał z nim negocjować liczbę utworów, które przyjmował do oceny.
W przeciwieństwie do Davida Krause'a, który był autentycznym idealistą (praca nauczyciela stanowiła dla niego powołanie; ja poszedłem uczyć, ponieważ uważałem, że będzie to łatwiejsze od pracy w biurze), posyłałem do czasopism wszystko, nie przejmując się, czy jest wartościowe. Dowiedziawszy się, że Buck Baudin wysyła nowelki do „Good Housekeeping" i dostaje półtora tysiąca dolarów za sztukę, wpisałem to czasopismo oraz wszystkie inne magazyny kobiece na listę moich przyszłych chlebodawców. Prawie codziennie listonosz przynosił przynajmniej kilka ofrankowanych i zaopatrzonych w zwrotny adres brązowych kopert z moimi manuskryptami, do których dołączone były krótkie noty odmowne. Sprawność działania redakcji „New Yorkera" była wówczas tak samo godna podziwu jak zawartość jego kolumn. Żartowałem często – i nie było w tym wiele przesady – że nowelka, którą wysłałem do „New Yorkera" poranną pocztą, wróci z lakoniczną protekcjonalną odmową już po południu tego samego dnia.
Na drugim albo trzecim semestrze prowadzonego przez Baudina kursu – zapisałem się nadprogramowo na trzeci, żeby móc z nim dalej pracować – Buck wybrał cztery moje nowelki i przedstawił je do oceny swemu agentowi literackiemu. Ten uznał, że żadna nie nadaje się do druku. Z tych czterech, trzy zostały następnie przyjęte przez czasopisma, do których posłałem je jako nie zamówione materiały.
Wiele lat później, kiedy między wydaniem mojej pierwszej powieści, „Paragrafu 22", a ukończeniem następnej, „Coś się stało", wykładałem przez cztery lata w City College w Nowym Jorku, dałem kilkakrotnie mojemu własnemu agentowi prace studentów, które wydawały mi się szczególnie obiecujące, i za każdym razem otrzymałem tę samą negatywną odpowiedź.
W komentarzu, którym niezależnie od innych słów uznania lub krytyki nieodmiennie opatrywał moje opowiadania, Baudin kładł nacisk na to, że zbyt wolno zaczynam, ociągając się na wstępie, jakbym wahał się, czy kontynuować i przejść do tego, co leży mi na wątrobie. Ta moja cecha, wynikająca być może z jakiejś psychicznej skazy, utrzymuje się do tej pory. Dumałem nad tą przypadłością w najgłębszej tajemnicy, tajemnicy aż do dzisiaj, i uznałem, że można ją trafnie określić jako retencję analną. Z manuskryptu „Paragrafu 22", już po jego przyjęciu do druku, usunąłem z własnej woli pięćdziesiąt z pierwszych dwustu pięćdziesięciu stron i nie odbiło się to w negatywny sposób na akcji. (Redaktor tych słów, Robert Gottlieb, który był również wydawcą „Paragrafu", nabija się ze sformułowania „z własnej woli". W porządku, to za jego sugestią zrobiłem to, co mogłem, aby szybciej przejść do rzeczy).