Выбрать главу

Na marginesie jednego z pisanych przeze mnie na studiach opowiadań, Castle of Snow, Baudin zapytał, dlaczego nie zacząłem po prostu od czwartej strony, i polecił mi zacząć od tej właśnie strony, kiedy będę je czytał na głos na zajęciach. Ku mojemu zdumieniu poszło mi bardzo dobrze i przepisując na czysto egzemplarz skreśliłem pierwsze trzy stronice tekstu.

Wysłałem to opowiadanie do działu literackiego miesięcznika „Atlantic" i odrzucono je, ale odesłanemu manuskryptowi towarzyszył list od redaktorki, która podpisała się imieniem i nazwiskiem i sugerowała, że po kilku drobnych poprawkach tekst może zostać opublikowany. (Żałuję, że nie zaproponowała jeszcze jednej, ponieważ wybór Chaucera jako ulubionego autora zmuszonego do sprzedaży swoich książek, imigranta ze wschodniej Europy, razi dzisiaj kompletnym brakiem prawdopodobieństwa). Dokonałem zmian, naprawiając to, co było złe, oraz dodając to, czego brakowało, i opowiadanie opublikowano w dziale debiutów. W tym samym numerze pisma, także jako debiut, znalazło się przypadkiem opowiadanie równie młodego autora, Jamesa Jonesa. (Żaden z nas nie miał dość szczęścia, żeby zdobyć nagrodę przyznawaną wówczas za najlepszy debiut półrocza). Honorarium wyniosło dwieście pięćdziesiąt dolarów. Nawiązałem z nimi kontakt i było jasne, że wcześniej czy później wyślę do „Atlantic" kolejne opowiadanie. Za drugie dostałem tylko dwieście, ponieważ nie było tak długie jak pierwsze (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre).

Na zajęciach na uniwersytecie stałem się gwiazdą i zostałbym pewnie gwiazdą kampusu, gdyby tylko Washington Square College miał kampus.

Bardzo podobną korespondencję nawiązałem równocześnie z łaskawym redaktorem magazynu „Esquire", który po kilku odpowiedziach odmownych, podpisanych inicjałami i opatrzonych nagryzmolonymi ołówkiem wyrazami zachęty, ujawnił się w końcu jako George Wiswell. Odrzucając z żalem kolejne opowiadanie, zarzucał mi pewne błędy w motywacji bądź też charakterystyce postaci i obiecywał niemal, że zakwalifikuje tekst do druku, jeśli postaram się go skorygować. Postarałem się, opowiadanie zostało przyjęte i dostałem za nie trzysta dolarów. Po jakimś czasie przyjęli następne i zapłacili za nie mniej, gdyż było krótsze od pierwszego (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre). Im dłużej studiowałem, tym większej nabierałem wprawy i stawałem się bardziej krytyczny. Przed ukończeniem studiów zorientowałem się także, że z wyjątkiem dwóch lub trzech, moje ówczesne opowiadania nie różnią się od innych. Chciałem teraz być nowatorski, w ten sam sposób, w jaki byli moim zdaniem, kiedy ich odkryłem, Nabokov, Celinę, Faulkner i Waugh – niekoniecznie inni, ale nowatorscy. Oryginalni.

Informuję tutaj z obywatelskiego obowiązku o otrzymywanych za te nowele honorariach, ponieważ ludzie mają na ogół mylne wyobrażenie co do dochodów, jakie osiągają poczytni amerykańscy pisarze i inni ludzie pióra. Przemawiając do adeptów pisarstwa, podkreślam często, zwłaszcza gdy publiczność składa się z młodych ludzi, że jeśli nie mają dużo forsy, nie spodziewają się pokaźnego spadku ani nie zamierzają się bogato ożenić, będą musieli przez jakiś czas zarabiać na życie inaczej, choćby nawet wszystko, co od tej chwili napiszą, ukazało się drukiem. Irwin Shaw na pewno by się ze mną zgodził. I John Cheever. Przechwalałem się kiedyś, że potrafię wymienić tuzin albo więcej amerykańskich autorów o ustalonej renomie, którzy nie zarabiali dosyć piórem, żeby zignorować inne źródła utrzymania i poświęcić się całkowicie pisarstwu. Prawdopodobnie wciąż potrafiłbym to zrobić. Irwin Shaw mógłby podać z pamięci, jak nędzną sumę otrzymał za wszystkie razem opowiadania, które opublikował w „New Yorkerze".

Miłą konsekwencją mojej akademickiej sławy było to, że z prośbą o współpracę zwróciło się, do mnie powstające właśnie studenckie pismo literackie. Wbrew temu, co podpowiadał mi rozsądek, uległem namowom i dałem im jedną z nowelek. Jeśli kogoś to obchodzi, nosiła tytuł Lot s Wife i opowiadała – ale nie bierzcie sobie tego do serca! – o kobiecie, która była lodowato powściągliwa i małostkowa w stosunku do swego męża, ofiary wypadku drogowego, mężczyzny zdecydowanie sympatycznego, lecz zupełnie do niej nie pasującego.

Bardziej interesujące są niemiłe konsekwencje tego altruistycznego gestu, czyli zamieszczona w tym samym piśmie protekcjonalna recenzja autorstwa innego studenta o literackich ambicjach, który raczył uznać moją nowelę za bezbarwną, rojącą się od błędów i pozbawioną wszelkiej wartości.

To powinno uodpornić mnie na nieprzychylną krytykę w przyszłości, lecz nic na nią nie uodparnia.

Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się z radością, że inna moja nowelka, ten sam Castle of Snow, wybrana została przez Marthę Foley do publikowanej co rok antologii najlepszych opowiadań.

To był balsam na moje rany! Nie miałem wątpliwości, że podążam we właściwym kierunku.

I zaledwie dwanaście lat później, po przepracowaniu dwóch lat na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, roku w agencji reklamowej, roku w sieci sprzedaży detalicznej sił powietrznych (z której to roboty, jak mi się zdaje, zostałem wywalony), roku w dziale reklamy Remington Rand Corporation (która produkowała artykuły biurowe, a nie, jak się obawiałem, karabiny), trzech lat w „Time", roku w „Look" i trzech lat w „McCall's", ukończyłem moją pierwszą powieść i ujrzałem ją w druku.

Jak już powiedziałem i powtarzam, pierwszy rozdział napisałem od ręki, w ciągu jednego poranka w roku 1953, przy moim biurku w agencji reklamowej (korzystając z idei i słów, które przyszły mi do głowy poprzedniej nocy). Ukazał się w siódmym numerze kwartalnika „New World Writing" w 1955 roku pod tytułem „Paragraf 18". (Dostałem za niego dwadzieścia pięć dolarów. W tym samym numerze znalazł się opublikowany pod pseudonimem rozdział z książki Jacka Kerouaca „W drodze"). W roku 1957, kiedy pracowałem w „Time" i powieść była na półmetku, podpisałem na nią umowę z Bobem Gottliebem w wydawnictwie Simon amp; Schuster (połowę honorarium wynoszącego tysiąc pięćset dolarów wypłacono mi przy podpisaniu, drugą połowę miałem dostać po przyjęciu kompletnego manuskryptu). Powieść została ukończona na początku 1961, kiedy pracowałem w „McCall's" i opublikowana w październiku tego samego roku pod tytułem „Paragraf 22". (To, co być może słyszeliście, jest prawdą: liczba w tytule została zmieniona, aby uniknąć zbieżności z wydaną w tym samym czasie powieścią Leona Urisa „Mila l8").

Wbrew temu, co sądzą ludzie, nie odniosła natychmiastowego sukcesu, takiego przynajmniej, jakiego doczekały się w całym kraju pierwsze książki Normana Mailera, Jamesa Jonesa i innych. Nie była bestsellerem i nie zdobyła żadnych nagród. Miała recenzje dobre, średnie, lecz zdarzały się i takie, które były złe, bardzo złe, chciałoby się powiedzieć (a ja należę do tych, którzy mogą to powiedzieć) jadowite i wredne. W niedzielnym wydaniu „New York Times Book Review" na przykład, w niewielkiej notce zamieszczonej tak daleko z tyłu, że potrafili ją odnaleźć wyłącznie czekający na nią przyjaciele i krewni, recenzent oświadczył, iż autorowi „rozpaczliwie brakuje talentu i wrażliwości", że powieść jest „obsesyjna i monotonna", „nieudana", że stanowi „emocjonalny kociokwik" i w ogóle nie jest powieścią; w „New Yorkerze" krytyk uznał, że „Paragraf 22" „nie wydaje się nawet napisany, sprawia wrażenie wykrzyczanego na papier", „da się sprowadzić do szeregu przeterminowanych dowcipasów" i że „Heller tarza się we własnym śmiechu i w końcu w nim tonie". (Cytując to, jestem rzeczywiście skłonny utonąć we własnym rubasznym śmiechu. Jedyną rzeczą, która mnie powstrzymuje, jest świadomość, że cięgi, jakie wtedy zebrałem, wciąż bolą, nawet po tylu latach, i jeśli kiedykolwiek udawałem, że się nimi nie przejmuję, były to tylko pozory).