Z drugiej strony spotykałem się z licznymi wyrazami aprobaty ze strony wielu wybitnych pisarzy i stanowiło to wspaniałą i krzepiącą niespodziankę. W ciągu następnych tygodni i nawet miesięcy pojawiały się kolejne recenzje i stopniowo zaczęły napływać prośby o wywiad (na które godziłem się z ochotą). Po pierwszym nakładzie w wysokości około siedmiu tysięcy egzemplarzy zainteresowanie książką wzrosło i ukazywały się kolejne dodruki. Wydaje mi się, że było ich czternaście albo piętnaście i do momentu, kiedy ukazało się pierwsze masowe wydanie w miękkich okładkach, łączny nakład przekroczył trzydzieści tysięcy.
Moja córka Erica i młodszy syn Ted byli lekko zaskoczeni nagłym zainteresowaniem, jakie zaczął wzbudzać ich ojciec, oraz komplementami składanymi mu przez ludzi, których nie znaliśmy. Ich też spotykały przyjemne niespodzianki (niedługo potem znaleźli się w rolls-roysie samego Tony'ego Curtisa, który zawiózł ich do studia, żeby obejrzeli kręcony właśnie odcinek popularnego serialu telewizyjnego), ale rezultaty nie zawsze były pożądane. Któregoś razu tamtego lata, kiedy spacerowałem z Tedem po plaży Fire Island, mój syn stanął wojowniczo między mną i obcą osobą, która podeszła, by złożyć mi gratulacje, i oświadczył kategorycznym tonem: „To ja napisałem tę książkę!". (On tego nie pamięta, aleja tak).
Od tego czasu stałem się w domu swego rodzaju znakomitością, co nigdy albo prawie nigdy nie jest zbyt dobrą rzeczą. Byłoby z mojej strony czymś głupim bronić się przed tymi wyrazami uznania i przejawem hipokryzji udawać, że się nimi nie upajałem.
W Anglii, gdzie powieść została wydana kilka miesięcy później, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Do Londynu dotarły już wieści o wydaniu amerykańskim i jego rosnącym powodzeniu i ukazanie się książki było czymś w rodzaju wydarzenia. Listy bestsellerów były wtedy w Anglii czymś nowym i niezbyt znanym, ale „Paragraf 22" znalazł się szybko na ich czele. Wiadomość o zagranicznym sukcesie wróciła jak bumerang do Nowego Jorku i wsparła rosnącą popularność „Paragrafu". Późnym latem 1962 roku ten sam „New York Times Book Review" donosił, że podziemną książką, o której nowojorczycy wydają się najczęściej rozmawiać, jest „Paragraf 22". W tamtym roku powieść była chyba reklamowana bardziej niż jakakolwiek inna, ale dla „Timesa" wciąż była „podziemna".
A zaraz potem, we wrześniu, ukazał się paper-back i popularność książki sięgnęła pułapu, który mimo starannie opracowywanej strategii promocji i kolportażu kompletnie zaskoczył ludzi w wydawnictwie Dell. Przez jakiś czas wydawało się, że nie są w stanie uwierzyć w dane na temat sprzedaży i nigdy nie zaspokoją popytu. Mimo to do końca 1963 ukazało się jedenaście dodruków. „Paragraf był, jak sądzę, najlepiej sprzedającym się paper-backiem w tamtym roku, z dwoma milionami sprzedanych egzemplarzy.
Niestety te cyfry nie przekładały się na pieniądze, których można by się spodziewać. (Cena detaliczna paper-backu wynosiła siedemdziesiąt pięć centów, a przeciętne honorarium wahało się od sześciu do dziesięciu procent i dzielone było równo między pierwszego wydawcę i autora – co oznaczało, że zarabiałem netto trzy albo cztery centy za każdy egzemplarz). Dopiero kiedy mniej więcej rok po publikacji książki sprzedane zostały prawa do filmu, uznałem, że jestem dość zamożny, żeby zrezygnować z posady w magazynie „McCall's", gdzie kierowałem trzyosobowym działem prezentacji reklamowych. A i tak wziąłem na wszelki wypadek bezpłatny roczny urlop. Suma, jaką dostałem za prawa do filmu, wyniosła łącznie sto tysięcy dolarów, minus piętnaście procent prowizji, którą podzielili się agent i adwokat. Na moją prośbę wypłacano ją w ciągu czterech lat, co miało mi zapewnić dość czasu, by poświęcić się bez reszty pisarskiej profesji i ukończyć, jak sądziłem, nową książkę.
I już dwanaście lat później, jesienią 1974 roku, zaledwie trzynaście lat po wydaniu pierwszej (cztery z nich spędziłem, pracując na wydziale anglistyki City College of New York, a kolejny rok akademicki na Yale i Uniwersytecie Stanu Pensylwania), ukończona została i oddana do druku moja druga powieść, „Coś się stało".
Pierwsze jej wydanie odniosło o wiele większy sukces niż „Paragraf 22" (Irwin Shaw, który przeczytał wydanie sygnalne, wziął mnie na stronę podczas niewielkiego przyjęcia i oświadczył cicho: „Moim zdaniem, to arcydzieło"; dzisiaj wolno mi chyba przyznać, że się z nim zgodziłem) i odtąd nie musiałem już robić dla pieniędzy niczego, czego nie miałem ochoty robić, ani spotykać się z ludźmi, których nie lubiłem.
Nie daję już także żadnych prezentów i nie obchodzę świąt. I nigdzie się nie śpieszę.
9. Psychiatria
Pierwszy raz spotkałem mojego ojca i rozmawiałem z nim, by tak rzec, twarzą w twarz, w gabinecie psychonalityka w roku 1979, kiedy miałem pięćdziesiąt sześć lat. Ojciec nie żył już od ponad pięćdziesięciu.
Odkąd sięgam pamięcią, prześladował mnie obsesyjny sen o coraz bardziej koszmarnym charakterze. Śnił mi się od czasu do czasu, kiedy spałem w domu w swoim własnym łóżku lub poza domem w pokoju hotelowym, i prawie zawsze przez pierwsze kilka nocy w obcym łóżku w wynajętych letnich domkach. Miał zawsze ten sam przebieg i towarzyszyły mu te same emocje. Zaczynał się w identycznym miejscu, w sypialni apartamentu na Coney Island, gdzie mieszkałem do chwili, kiedy skończyłem dziewiętnaście lat i poszedłem do wojska. Leżałem w łóżku śpiąc i śniło mi się dokładnie to samo: że leżę w łóżku i śpię. Nagle ktoś pojawiał się w mieszkaniu. Nie zakradał się jak przestępca przez okno w moim lub innym pokoju, lecz wchodził przez frontowe drzwi. Twarz miał skrytą w cieniu. Wiedziałem od razu, że jest w środku, i w moim śnie budziłem się. Bałem się od samego początku i ten strach coraz bardziej się potęgował; wyobrażałem sobie, jak intruz podąża bez wahania w moją stronę, jak mija bezszelestnie kolejne pokoje, stąpając korytarzem, biegnącym od wejścia do ostatniego pokoju, i zbliża się do mojego łóżka, w którym rzeczywiście leżałem, tyle że we śnie było to zawsze łóżko w moim mieszkaniu na
Coney Island. Mój lęk zmieniał się szybko w czysty horror; patrzyłem, jak siadam na łóżku, a mężczyzna podchodzi coraz bliżej i bliżej. Ogarnięty niemożliwą do zniesienia paniką i grozą, chciałem wołać o pomoc, ale puchnące w sparaliżowanym gardle słowa zmieniały się w bełkot, dławiły mnie i zatykały; z całej siły, której wyraźnie mi brakowało, starałem się wydobyć z siebie krzyk, błagałem, żeby ktoś przyszedł mi na ratunek. I w końcu oczywiście, zanim jeszcze mężczyzna zdołał wejść do mojego pokoju, zanim rozpoznałem rysy twarzy, która była zawsze skryta w mroku, zanim zdarzyło się to, czego oczekiwałem z zamarłym ze zgrozy sercem, pomagałem sam sobie, budząc się – tak jak według Freuda zawsze dzieje w koszmarach.
Bywało, że trącała mnie gniewnie i strofowała poirytowana osoba, z którą byłem akurat w pokoju i którą wyrwałem ze snu swymi nieartykułowanymi jękami.
Przypominając sobie i opowiadając ten sen w gabinecie mojego psychiatry (psychoanalityka), który krył się gdzieś niewidoczny z tyłu, podczas gdy ja leżałem na kozetce, oniemiałem na chwilę, uświadomiwszy sobie, że nie przyśnił mi się od jakichś dwóch lat, od momentu kiedy zostałem jego pacjentem. Ciekawiło mnie, dlaczego dał mi spokój, dlaczego ten znajomy, wyjątkowo dokuczliwy, lecz mimo to kompletnie nieszkodliwy sen przestał mi się śnić. Odwróciłem głowę i spojrzałem na psychiatrę, a on uświadomił sobie po chwili, że zapadłem w uporczywe milczenie, które, jak zdążył się już zorientować, oznaczało, że domagam się jakiegoś wyjaśnienia.