Выбрать главу

A w połowie grudnia tego roku zapadłem na rzadką neurologiczną chorobę, tak zwany zespół Guillaina-Barre'a, którego etiologia pozostaje nie wyjaśniona, i przez następne kilka miesięcy byłem praktycznie wyłączony z aktywnego życia. Stres? Niewykluczone.

Od początku terapii starałem się, jak mogłem, być bardzo dobrym pacjentem, bez trudu przekraczającym średnią, śniąc sny, które miały mi się przyśnić, przypominając sobie rzeczy, które chciał, żebym sobie przypomniał, ujawniając wszelkie tajone pragnienia, które wolałbym ukradkiem stłumić, a wszystko po to, by odkryć źródła wątpliwości, lęków, popędów i zahamowań, z którymi pozostawałem w stanie konfliktu (choć mogłem o tym nie wiedzieć). Nie udało mi się jednak daleko zajść. Moja teoria na temat teorii psychoanalizy jest dzisiaj następująca: korektywna terapia wymaga nie zakłóconej niczym uwagi wolnego od wszelkich kłopotów inteligentnego pacjenta, który jej wcale nie potrzebuje. W mojej głowie kłębiło się tymczasem od pozwów, kłótni, wątków powieści i innych trudnych do zliczenia powikłań. Mój umysł codziennie absorbowało coś nowego -jeśli nie życiowe kłopoty, to kwestie związane z pisarskim tworzywem. Poszukując samego siebie w pozbawionym ojca dziecku z Coney Island, opublikowałem jedną powieść, „Gold jak złoto" i doprowadziłem prawie do półmetka następną, „Bóg wie". Oczywiście rozmawialiśmy o tych i innych książkach, o ich treści, o tym, co mogą o mnie mówić, i o rozgrywających się nieustannie wokół nich małych dramatach. (Przez zatrważające gapiostwo nie zorientowałem się, że nazwisko krytyka, który pisał o „Gold jak złoto" w niedzielnym „New York Timesie" – pisał dobrze, lecz bez przesadnych zachwytów – brzmiało tak samo jak nazwisko mojego psychoanalityka, ba, miało nawet taką samą odbiegającą od reguły pisownię. Byli, jak się okazało, dalekimi krewnymi, ale nie miało to wpływu ani na recenzję, ani na długość mojej kuracji).

Sądzę, że w mojej gorliwości, by sprawiać świetne wrażenie jako pacjent, nie byłem osamotniony wśród męskiej połowy populacji, starającej się czym prędzej przyznać do wszelkich możliwych ułomności, takich jak: kompleks Edypa, lęk przed kastracją, impotencją oraz blamażem, zła wola, ambiwalentne emocje skierowane ku bliskim osobom, utajony homoseksualizm, gniew, wstyd, lubieżne myśli, podświadome animozje i nie uzasadnione utraty pewności siebie, niejasna świadomość konfrontacyjnej nieskuteczności i abstrakcyjnych zagrożeń, a także zamaskowane podziemne wulkany morderczej agresji. Gdybym wiedział wtedy, że narcyzm jest określoną patologią, dorzuciłbym go także. Wszystkie te poważne sprawy to była bułka z masłem. Trudne i nieprzezwyciężone okazały się proste nieznane rzeczy: odejście od łatwej, akademickiej logiki i wysondowanie pamięci w celu zrozumienia uczuć i wydarzeń, których mogło tam w ogóle nie być albo które nie miały nigdy miejsca, nawet w fantazjach.

Odczuwałem częste zahamowania (lub tak mi się zdawało) i przyznawałem się od razu do tej wady, nie czekając, aż zostanę o nią oskarżony. „Opory" były kolejnym terminem, który wymyśliłem. (I przyznaję szczerze, że większe od zwyczajnych trudności, jakie mam, pisząc te słowa, mogą ponownie wynikać z „oporów" – z czegoś, co niektórzy skłonni będą w tym miejscu uznać za psychiczne zahamowania, a w innych częściach książki za przejaw zwykłej niemocy twórczej).

Zawsze miałem bogate sny. Teraz przypisywałem duże znaczenie każdemu z nich. Byłem zaintrygowany sposobem, w jaki zaczęły się koncentrować na naszych sesjach, nawet na konkretnym wyglądzie gabinetu oraz na tym, co uważałem za nieuchwytną esencję moich monologów. Ubawiła mnie częstotliwość, z jaką takie detale, jak numer na drzwiach gabinetu psychoanalityka, zaczęły się pojawiać w różnych kontekstach snu, a także już po obudzeniu, w trakcie sprytnych i miłych zaników pamięci, sympatycznych figli umysłu, które wydawały się doskonale pasować do freudowskiej teorii. Najbardziej dramatyczny z nich przytrafił mi się podczas kończącej któryś sezon sesji. Bujałem właśnie w obłokach, oddając się wolnym skojarzeniom, w które obaj wierzyliśmy, kiedy nagle przerwał mi obcesowo, żeby zapytać:

– Nie wiesz, że spóźniłeś się dzisiaj dwadzieścia minut?

Nie, nie wiedziałem.

W trakcie jednego z poprzedzających rozwód okresów separacji, gdy mieszkałem samotnie w wynajętym z drugiej ręki umeblowanym apartamencie, wybrałem się pewnego weekendu na zwariowane rendez-vous, randkę w ciemno z kobietą, której nie znałem i nigdy wcześniej nie spotkałem (przyjaciele twierdzili, że to moja najbardziej niebezpieczna eskapada) i o której nie słyszał również żaden z moich znajomych. (Opis farsowych okoliczności, dzięki którym doszła do skutku ta niezwykła schadzka, pojawi się w drugiej części tej autobiografii, jeśli zdecyduję się ją kiedykolwiek napisać – co jest bardzo mało prawdopodobne). Zaraz po przybyciu na miejsce dotknęła mnie seksualna niemoc, do czego przyznałem się niechętnie, kiedy omawialiśmy rzecz po moim powrocie (zdarzyło mi się to nie po raz pierwszy w życiu, zmuszony byłem wyznać jemu… i wam).

– Chciałem, żebyś tam ze mną był – powiedziałem żartem.

– Byłem – odparł lakonicznie.

– W takim razie dlaczego nie pomogłeś?

– Chciałeś, żebym pomógł ci zrobić coś, na co tak naprawdę nie miałeś ochoty? – zdziwił się.

Ta wymiana zdań oświeciła mnie w kwestii tysiąca i jednej rzeczy, których pozornie pragnąłem, w rzeczywistości jednak wolałem wcale nie robić, i położyła kres wielu związanym z nimi pobożnym życzeniom. Tak naprawdę nigdy nie chciałem mieszkać w domu w Toskanii lub na Riwierze Francuskiej, nie pragnąłem, by zakochały się we mnie Elizabeth Taylor i Marilyn Monroe, i nie zazdrościłem Normanowi Mailerowi jego odważnego życia w blasku jupiterów, chociaż jest tu wiele do pozazdroszczenia. Ludzie obdarzeni możliwością wyboru robią generalnie to, co chcą, i nie mają innego wyboru, jak być tym, kim są. Myślę, że przyzna mi rację nawet mój były mentor. Nie mam wcale ochoty wpaść do Białego Domu na kolację ani otrzymać nagrody od któregoś z jego tymczasowo zameldowanych lokatorów, ale chętnie dostałbym jedną albo dwie Nagrody Nobla.

Bóg wie, że na nią zasługuję.

Nasze dialogi nie zawsze były tak jednostronne. Ode mnie usłyszał po raz pierwszy słowo catamite. Ja dziwiłem się, że go nie zna, on dziwił się, że je znam. Natknąłem się na nie o wiele wcześniej w podręczniku medycyny sądowej, który wpadł mi w ręce w moim namiocie za oceanem, i byłem przekonany, że jest to powszechnie znany termin medyczny. Ode mnie pochodził też komentarz na temat prób zmiany neurotycznego zachowania.

– To jak proszenie garbusa, żeby się wyprostował – powiedziałem i parsknął śmiechem.

Spodobało mu się to powiedzonko i stwierdził, że mógłby je często powtarzać. Pozwoliłem mu, ponieważ usłyszałem je od przyjaciela, Speeda Vogela, o którym i z którym pisałem gdzie indziej. (W „Nie ma się z czego śmiać", jeśli was to naprawdę interesuje).

No i były te moje sny.

W dni gdy mieliśmy wyznaczone spotkania, budziłem się na ogół z wielkimi nadziejami (zwłaszcza jeśli przyśnił mi się wspaniały sen), opracowując w myśli to, co miało być rzekomo spontaniczne, i świta mi teraz w głowie, że tworzywo psychoanalizy stało się w dużej części samą psychoanalizą.