Większość naszych ojców pracowała w tak zwanym centrum odzieżowym na Manhattanie, gdzie mieli stałe wynagrodzenie i wykonywali tę lub inną wyspecjalizowaną czynność niezbędną w procesie produkcji odzieży. Żaden nie awansował na sprzedawcę. Ale kilku kolegów w poszerzającym się kręgu ludzi, których poznawałem dorastając, pochodziło z rodzin mających własne interesy tutaj, na Coney Island. Były to przeważnie sklepy; Louie Kessler, Solly Mirror i Lenny Karafoli mieli piekarnie, a rodzina Esther Dessick sklep rybny. Żaden z tych detalicznych sklepików przy Mermaid Avenue nie był wystarczająco duży, by można go nazwać supermarketem. Rodzice Lily Dashevsky mieli sklep z warzywami, ojciec Murraya Singera był rzeźnikiem. Ojciec Louiego Berkmana miał lukratywne złomowisko, a stary Marvina Winklera zbijał kokosy jako bukmacher i mógł w końcu przenieść się wraz z rodziną do bardziej zamożnej dzielnicy Sea Gate. W lokalu pod nami mieszkał rok ode mnie młodszy Irving Kaiser, mój przyjaciel od wczesnego dzieciństwa, jeden z trzech ludzi, z którymi dorastałem i którzy zginęli podczas wojny. Jeszcze niżej, na parterze, mieścił się zakład krawiecki należący do jego ojca. A ojciec Danny'ego Byka był fryzjerem.
Kiedy spoglądam wstecz, wydaje mi się czymś w rodzaju cudu, że startując z takiego poziomu, wszyscy czworo, oddzielnie i niezależnie od siebie, mieliśmy zazwyczaj w życiu dość pieniędzy, by zaspokoić swoje potrzeby i materialne pragnienia. Nasze oczekiwania, choć w znacznym stopniu się różniły, miały zdyscyplinowany charakter. Nie chcieliśmy rzeczy, których nie mieliśmy nadziei kiedykolwiek zdobyć; świadomość, że inni ludzie mają o wiele więcej, nie budziła w nas goryczy ani zazdrości. Pojawiający się czasami w okolicy komunistyczny agitator nie miał w nas wdzięcznych słuchaczy. Podobnie jak, muszę przyznać, zagorzały ideolog antykomunizmu, ani wówczas, ani później. Pracowaliśmy tam, gdzie udało nam się znaleźć robotę, ponieważ nigdy nie wątpiliśmy, że musimy pracować, i naprawdę uważaliśmy się za szczęśliwych, znajdując zatrudnienie.
W swoim czasie zarówno brat, jak i siostra mogli wygodnie zamieszkać z małżonkami w skromnych apartamentach w West Palm Beach na Florydzie i korzystać z oszczędności i programów emerytalnych zapewnionych przez firmy, w których każde przepracowało wiele lat – Sylvia jako kierowniczka sprzedaży w tym lub innym dziale Macy'ego, Lee jako szef dziani pocztowego MCA, znakomicie prosperującej agencji doradztwa personalnego, która nabyła w końcu wytwórnię filmową Universal Pictures. Ludzie, którzy pracowali z moją siostrą, wyrażali się o niej niezmiennie z olbrzymią serdecznością. Mężczyźni pracujący z bratem określali go jako łagodnego, wielkodusznego, uczynnego i miłego szefa. Okazało się, że nie jestem im w stanie niczego dać. Próbowałem raz kupić bratu samochód lepszy od tego, którym jeździł na Florydzie, ale nie pozwolił mi na to.
Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jestem przekonany, że nikt z nas nie okłamał w żadnej sprawie innego członka rodziny i w ogóle nikogo. Jeśli to zrobił, to tylko mówiąc, że czuje się dobrze, kiedy było inaczej, albo że niczego mu nie trzeba, gdy mógł czegoś potrzebować.
Po sukcesie mojej pierwszej powieści, opublikowanej przeze mnie w wieku trzydziestu ośmiu lat, uzyskałem duży dochód z drugiej „Coś się stało", i mogłem zrezygnować z etatu na wydziale anglistyki City College'u w Nowym Jorku, gdzie spędziłem poprzednie cztery lata. Oczywiście w dalszym ciągu pisałem, traktowałem jednak to zajęcie – traktuję je tak również w tej chwili! – niejako zarabianie pieniędzy, lecz jako obfitujący w wyzwania, wiecznie i coraz bardziej katorżniczy (oraz popłatny) użytek czyniony z umysłu w wolnym czasie w podobny sposób, w jaki, jak sądzę, zmaga się ze swoim wolnym czasem wspinacz lub człowiek chodzący po górach, bądź też walczy z frustracjami i sprzecznościami swej obsesyjnej pasji amatorski brydżysta lub gracz w golfa. Ja utrzymuję się z mojej.
W latach mojego dzieciństwa na świecie i w tym kraju nie działo się najlepiej. Wybuchały strajki. Linczowano czarnych i na przedstawiających te ohydne zbrodnie fotografiach widać było niezmiennie ludzi w polowych czapkach Legionu Amerykańskiego, zrzeszającego weteranów pierwszej wojny światowej. W wiejskich społecznościach organizatorzy związków zawodowych byli bici i wsadzani do więzień. Olbrzymia armia weteranów zjechała, domagając się obiecanych pieniędzy, do Waszyngtonu, gdzie rozproszyły ją oddziały dowodzone przez oficerów, którzy mieli się wkrótce odznaczyć podczas drugiej wojny światowej. W wyświetlanych w kinach cotygodniowych kronikach filmowych oglądaliśmy rozwścieczonych farmerów, wylewających rzeki mleka, którego nie mogli z zyskiem sprzedać; niezliczonym rzeszom, które chętnie by się go napiły, brakowało pieniędzy, by je kupić. Coraz więcej ludzi nie miało pracy. Wyeksmitowani lokatorzy i inni bezdomni osiedlali się w powstających w całym kraju slumsach, nazywanych Hoovervilles ku czci urzędującego prezydenta Herberta Hoovera. Ludzie stali w kolejkach po chleb, rodziny żywiły się w garkuchniach. Upadały banki.
Jakimś cudem na tym miniaturowym odcinku wybrzeża w dolnej części Brooklynu, zamieszkiwanym przez oddzielne, lecz stykające się ze sobą społeczności włoskich i żydowskich imigrantów, udało nam się uniknąć najgorszych konsekwencji krachu na giełdzie i Wielkiego Kryzysu. Podobnie działo się chyba w innych rejonach Brooklynu, który jest jedną z pięciu wielkich dzielnic Nowego Jorku i ze swoją dwumilionową ludnością, liczył wówczas i liczy teraz więcej mieszkańców niż większość amerykańskich miast.
Nie wiem, jak to się stało i dlaczego mieliśmy tyle szczęścia.
Wiem za to, że sympatie naszej społeczności kierowały się odruchowo w stronę strajkujących i uciśnionych. To oznaczało, że nie byliśmy republikanami. Śpiewałem wraz z innymi „Hoover, Hoover, ra, ra, ra/Do śmietnika, ha, ha, ha!" podczas marszu z pochodniami w przeddzień wyborów w roku 1932 i była to moja pierwsza akcja polityczna, przedsięwzięta w wieku dziewięciu lat i sześciu miesięcy.
Całej naszej czwórce generalnie dopisywało zdrowie. Nie pamiętam, żeby któreś z nas zapadło na jakąś poważną chorobę przed pięćdziesiątym rokiem życia. Trudno byłoby zresztą powiedzieć, czy komuś coś dokuczało, ponieważ mówienie o chorobach i stresach, jakie wywołują, nie należało w naszej rodzinie do dobrego tonu. Brat, nawet pod koniec życia, gdy cierpiał na potworną infekcję stopy, która spuchła tak, że zdawało się, iż zaraz pęknie, starał się wytrwale bagatelizować swój stan; opóźniał wizytę u doktora z powodu takiej błahostki, aż dalsza zwłoka nie była w ludzkiej mocy i po ludzku możliwa – póki symptomy albo ktoś z jego otoczenia nie zmusił go do pójścia.
Mojej matce przytrafił się jednak w podeszłym wieku wypadek, który miał trwałe i drastyczne konsekwencje. Kiedy wyjechałem do szkoły kadetów lotnictwa w Santa Ana w Kalifornii, matka będąc sama w domu i wieszając zasłony w kuchni, spadła ze stołka i złamała biodro. Dowlokła się jakoś do kuchennego okna i widząc Jeannie Goldman, dziewczynę w moim wieku, która mieszkała dokładnie naprzeciwko po drugiej stronie ulicy, poprosiła ją o pomoc. Jeannie wbiegła na górę – w dzień drzwi mieszkań wtedy nie zamykano, nie było takiej potrzeby – i zatelefonowała po pogotowie.
Być może powodem było czołganie się po podłodze; po zabiegu, jakiemu poddano ją w szpitalu Coney Island, miała jedną nogę krótszą i od tego czasu utykała, chodząc o lasce i w specjalnym bucie z wyższym obcasem.