Przez kilka miesięcy Dymek Bleeker chodził opromieniony sławą, a to za sprawą zaciśniętej w pięść dłoni, mającej swój udział w powstaniu sińca, którego lśniące rozmiary przekroczyły wszelkie wyobrażenia ludzi odwiedzających Bistro Szczęściarza i Sammy'ego Świntucha. Z podbitym okiem nie paradował oczywiście sam Dymek, ale przysadzisty facet w moim wieku, z krótkim grubym karkiem, który nosił przezwisko -idealne i nie nadane mu przeze mnie – Quasitnodo. Quasi (wymawialiśmy pierwszą literę bardziej jak k, nie kw) był ponurym osobnikiem, łatwo się obrażającym i przywykłym do stawiania na swoim. Zazwyczaj stawiał na swoim, gdyż wszyscy schodziliśmy mu z drogi. Wystarczyło raz spojrzeć na jego podbite oko, żeby zrozumieć, dlaczego nazywa się je tradycyjnie „limem". Limo Quasiego promieniowało iście słonecznym blaskiem i z upływem czasu zmieniało kolor z fioletowego na niebieski, z niebieskiego na zielony, z zielonego na żółty i z żółtego na mandarynkowy, świecąc niczym latarnia morska i wydając się rozjaśniać chodnik, po którym szedł. Ludzie (tacy jak ja, celowo kręcący się przy Bistrze Szczęściarza w nadziei, że zobaczą limo, o którym już zdążyli usłyszeć) przyjeżdżali tam, specjalnie przyjeżdżali na Coney Island, żeby obejrzeć na własne oczy słynne limo Quasiego. Niektórzy opowiadają o tym do dzisiaj, tak jak to teraz czynię i jak czyni Marvin Winkler.
Ten gargantuiczny siniak powstał w wyniku krótkiej ulicznej bójki pod salą bilardową, pomiędzy Quasim i Dymkiem Bleekerem. Nie znam szczegółów prowokacji. Chodziło chyba o to, że Quasi podszedł do radia, przy którym siedział z przodu sali Dymek i zmienił stację bez słowa przeprosin i nie pytając o pozwolenie. Urażony Dymek stwierdził, że Quasi postąpił „ordynarnie". (Posłużenie się przez Dymka słowem „ordynarnie" z wielu powodów nie pasowało mi do całej historii, ale ludzie, którzy tam byli, przysięgali, że tak właśnie się wyraził). Quasimodo zaproponował, że jeśli Dymek ma jakieś obiekcje, wyjdą na zewnątrz i rozstrzygną tam cały spór. Kiedy znaleźli się na dworze, Quasi, lekceważąc bokserskie doświadczenie
Dymka, pochylił się, żeby objąć go w pasie, podnieść w górą i cisnąć albo przygwoździć go do ziemi. Dymek, który nie zapomniał wcale, że jest bokserem, i którego nie tak łatwo było nastraszyć, wyprowadził idealny sierpowy w momencie, gdy Quasi pochylił głowę, i taki był początek i koniec bójki.
Ambulans z Coney Island Hospital podjechał pod salę bilardową Sammy'ego Świntucha w ostatniej chwili, ratując Quasiego przed uduszeniem, gigantyczna opuchlizna wokół nosa i ust zatykała bowiem jego tchawicę.
Mniej wiem o Izzym Nishu, niegdysiejszym sprzymierzeńcu Dymka w przeróżnych nielegalnych machinacjach, w następstwie których Dymek wylądował ostatecznie w szpitalu z ranami od noża, a być może także w więzieniu. Izzy nie był człowiekiem, który przesiadywałby gdzieś, nie mając nic do roboty, i nie był skłonny wymieniać uprzejmości z młodszymi chłopakami, takimi jak ja. Kiedy mi go pokazano, był żonaty z siostrą znajomego z Coney Island i prawdopodobnie miał stałą robotę. Widywałem go dość rzadko, wyłącznie w naszej drugiej sali bilardowej na Coney Island, u Beksy, gdzie spędzało czas w różnych porach dnia w dużym stopniu inne towarzystwo. Na jego napiętej opalonej twarzy również widniała jedna albo dwie blizny, ale charyzma Izzy'ego wynikała ze sposobu, w jaki grał w bilard. Był wspaniały. To, co robi doświadczony bilardzista, wydaje się cudem dla takiego laika jak ja, a Izzy Nish należał do najlepszych, jakich w życiu oglądałem. Uderzając kijem w bilę, był powściągliwym wcieleniem opanowanej, niemej, skoncentrowanej skuteczności, której najlepszym przykładem jest rekin i która stanowi intrygujące świadectwo zawiłych niuansów, w jakie obfituje ta pokojowa dyscyplina. Dla tych, którzy nie wiedzą, gra w bilard polega na tym, żeby wybrać nie tę bilę, którą najłatwiej wbić do łozy, lecz tę, po której wbiciu biała bila znajdzie się w najlepszej pozycji do wbicia kolejnej, a potem kolejnej i kolejnej. I w końcu ostatniej, która powinna znajdować się w pozycji gwarantującej jej silne wstrzelenie do łozy, a jednocześnie rozbicie tą samą białą bilą nowego trójkąta i kontynuowanie gry.
Oglądanie Izzy'ego, który wbijał gładko i bez słowa wszystkie bile raz, a potem dwa i czasami trzy razy pod rząd, było niczym słuchanie kameralnego koncertu.
Właściciel tej sali, Beksa, nazywał się Murray i był ojcem rodziny, obarczonym córkami. W przeciwieństwie do Sammy'ego nie miał dalekopisu i bukmachera. Można było za to dostać u niego bułki z salami za dziesięć centów oraz czekoladowe napoje z lodówki. Kobiety były tu mile widziane, ale nie zachodziły zbyt często.
Kolejną lokalną znakomitością, odchodzącą już raczej na emeryturę, był Blackie Bezik. Mistrz gry w karty, nie znał się jednak zbyt dobrze na koniach. Widziałem go tylko kilka razy, nigdy przy grze, ale parokrotnie słyszałem anegdotyczną relację o pewnej trudnej partii, na którą dużo postawił, oraz o słynnej uwadze, jaką wygłosił zaraz po jej zakończeniu. Kiedy licytacja dobiegła końca i miał zacząć grać, uświadomił sobie z przerażeniem, że drastycznie przelicytował. W beziku, w odróżnieniu od brydża, rozgrywający nie ma partnera i wsparcia w postaci martwej ręki; gra przeciwko dwóm rywalom. Blackie, mając do wyboru poddać się i płacić, bądź też grać i zapłacić w wypadku przegranej podwójną stawkę (właściwie poczwórną, ponieważ jako atu musiał wybrać piki), zorientował się ze smutkiem, że aby wygrać, musi zebrać wszystkie lewy, zdobyć wszystkie możliwe punkty. Zdecydował się grać. Rozgrywał powoli i powoli zdobywał wszystkie lewy. Pod koniec partii, kiedy mógł już zgadnąć, kto ma na ręku jakie karty, i zdał sobie sprawę, że na pewno wygra, muskuły zwiotczały mu i opadł z sił. Opuszczając wzrok ze smutnym westchnieniem i potrząsając głową, jakby przegrał, a nie wygrał, jęknął głośno:
– Zupełnie źle to rozegrałem.
Bistro Szczęściarza przy Mermaid Avenue, kilka przecznic od sali bilardowej Beksy, było chętnie odwiedzaną, schludną, jasno oświetloną knajpką, bezpieczną i nadającą się na spotkanie z żoną, jeśli przyszedł taki wieczór, albo spędzenie kilku chwil z przyjaciółmi. W okolicy nie było już wielu innych lokali. Otwierano ją wcześnie i zamykano bardzo późno. Nie mając nic do roboty, nim poszliśmy tam, dokąd mieliśmy pójść, bądź też po powrocie stamtąd, mogliśmy zawsze przekąsić jedną albo dwie kanapki z tuńczykiem na białym chlebie, z włożonym do środka liściem sałaty i wąskim płatem pikla. Przed wojną nie słyszało się o czymś takim jak sałatka z tuńczyka. Teraz sandwicza z tuńczykiem przegryza się tak samo często jak chipsy albo słone orzeszki. Mówiłem już, że lubiliśmy wszyscy jeść, i ci, których uważam za przyjaciół, w dalszym ciągu to lubią. Nigdy sobie nie odmawialiśmy. Jeśli ktoś naprawdę zgłodniał, kapitalne były kotlety wieprzowe Szczęściarza, a także jego hamburgery. Z napojów najbardziej lubiliśmy krem czekoladowojajeczny i mleczne koktajle różnych smaków, a w zimie gorącą czekoladę. Smaku na kawę nabiera się dopiero z wiekiem.
Bistro Szczęściarza wraz z rogiem ulicy, przy której się mieściło, było także miejscem spotkań wielu podejrzanych indywiduów z okolicy, swego rodzaju punktem zaopatrzeniowym, gdzie nałogowi palacze marihuany mogli kupować, sprzedawać, pożyczać i prowadzić handel wymienny, a kilka lat później, gdy stali się odrębną subkulturą, miejscem dla ćpunów, którzy ściągali tu i przesiadywali otoczeni podejrzaną i ukradkową aurą konfidencji.