To tutaj pewnej nocy w bocznej uliczce za rogiem obserwatorzy po raz pierwszy spostrzegli działanie heroiny. Przyjaźnie nastawiony dealer pokazał za darmo siedzącej tam grupce, jak wstrzyknąć sobie działkę. Chętnych na zastrzyk prosto w żyłę było kilkunastu i po paru chwilach wszyscy charczeli i rzygali na ulicę. Ktoś mógłby się założyć, że żaden z nich nie spojrzy drugi raz na to świństwo. I przegrałby. Wszyscy zaczęli brać i wszyscy się szybko uzależnili.
Kolejnym wodopojem, u którego wiosną, latem i jesienią spotykaliśmy się na gruncie towarzyskim, był obszerny kwadratowy bar przy deptaku w naszej żydowskiej dzielnicy. Bar był dla nas wówczas dość nietypowym miejscem, ale ten wychodził szeroko na deptak, jak w jakimś kurorcie, i prowadził go ktoś, kogo znaliśmy. W środku panowała atmosfera kawiarni, kabaretu bez występów na żywo. Przychodziły tam również kobiety, ze swoimi towarzyszami albo po dwie lub trzy. Wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. Mieszkałem już dawno poza Coney Island i przyprowadził mnie w to miejsce Marvin Win-kler po jednej z moich wizyt u matki. Któregoś razu spotkałem tam Howiego Ehrenmana z Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, którego nie widziałem od dawna, od momentu gdy poszliśmy, każdy oddzielnie, na wojnę. Razem ze swoim bratem Henrym i rodziną mieszkał teraz gdzieś w innej części Brooklynu. Howie wyrósł i kłócił się opryskliwie z wpatrzoną w niego dziewczyną przy barze. Była olśniewająco piękną Włoszką o pełnych oliwkowych rysach i błyszczących blond włosach i zupełnie mnie oczarowała. Potem już go nie widziałem. Marvin zwrócił moją uwagę na inną ładną dziewczynę o świeżej twarzy i brzoskwiniowokremowej cerze, która siedziała naprzeciwko nas po drugiej stronie prostokątnego baru, zuchwała, roześmiana i promienna. Wygląda, powiedział Marvin, „jak butelka mleka, prawda?" – tak się dosłownie wyraził – i nigdy byś nie zgadł, że leczy trypra. Słysząc to, przebiegłem z zazdrością wzrokiem po twarzach obecnych w barze mężczyzn – byłem oczywiście młodszy i już wówczas pełen romantyzmu – starając się rozpoznać wśród nich szczęściarzy, którzy mogli zarazić się od tej wesołej laleczki. Naprawdę sprawiała wrażenie czystej, pasteryzowanej i homogenizowanej niczym butelka zdrowego mleka. Odkąd usłyszałem od Marvina to porównanie, czekałem na sposobność, by posłużyć się nim w którejś z moich książek, i robię to właśnie teraz.
Podobnie jak kilka osób z sąsiedztwa, które znałem, oraz inne osoby, o których słyszałem, Danny Byk kilkakrotnie zgłaszał się na dobrowolne leczenie w federalnym ośrodku odwykowym dla narkomanów w Lexington, Kentucky. Istniejąca wówczas (i być może teraz) luka prawna pozwalała zażywać narkotyki, czyniąc nielegalnym tylko ich posiadanie. Szukając pomocy, można było bez groźby aresztu przyznać się do zażywania i uzależnienia i wielu tak robiło, być może wszyscy ci nieszczęśnicy z Coney Island.
W Lexington, Kentucky, kuracja polegała na totalnym natychmiastowym odstawieniu narkotyków, na „detoksie". To właśnie od wracających stamtąd nauczyliśmy się tego określenia. Było to przed odkryciem methadonu oraz podobnych przynoszących ulgę farmaceutycznych substytutów i detoks był potwornym przeżyciem; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy go przeszli. Opuszczając Lexington po zakończeniu kuracji, pacjent, jeśli tylko chciał, dostawał w łapę od pielęgniarza listę miejsc, gdzie mógł się zaopatrzyć nielegalnie w dowolne narkotyki w drodze powrotnej do domu. Niewesołe było to, że kiedy nadchodził czas powrotu do domu, nie mieli dokąd się udać, jak tylko z powrotem do domu.
Przez bardzo krótki okres przyjaźniłem się z pewnym duchownym pracującym z narkomanami w protestanckiej parafii we wschodnim Harlemie w Nowym Jorku. Zamieszkiwali ją przede wszystkim Latynosi, głównie Portorykańczycy. Był rumianym pogodnym mężczyzną o sympatycznym usposobieniu, ale do tego, co robił, odnosił się z totalnym pesymizmem: bezsensowne było jego zdaniem umieszczanie bezwolnego, zdruzgotanego psychicznie ćpuna w tym samym otoczeniu, z którego wyszedł, i oczekiwanie, że przezwycięży liczne psychologiczne, społeczne i środowiskowe czynniki, które skłoniły go do popadnięcia w nałóg na samym początku.
Kilku z nas było świadkami uderzającej i przygnębiającej sceny, ilustrującej tę kruchą desperację. Spotkaliśmy przypadkiem Danny'ego Byka przy Bistrze Szczęściarza, gdzie obijał się, czekając być może na kolejną szansę ujrzenia podbitego oka Quasiego. Wrócił właśnie z kolejnego pobytu w Lexington. Był ożywiony, ufny, stanowczy, prawie wesoły. Nagle stężał i drżąc na całym ciele, zaczął spoglądać w inną stronę. Na jego rozdygotanej twarzy widać było niezdecydowanie i strach. Spojrzeliśmy tam, gdzie się gapił. Na chodniku po drugiej stronie Mermaid Avenue sterczał nieruchomy zgarbiony facet, w którym jeden z nas rozpoznał innego ćpuna z sąsiedztwa, zawsze pewne źródło zaopatrzenia albo informacji na temat zaopatrzenia. Danny Byk opierał się pokusie krócej niż minutę, po czym zostawił nas i przeszedł na drugą stronę ulicy.
W Kalifornii istniał Synanon House, organizacja, o której często się rozpisywano z racji pozytywnych efektów pracy z uzależnionymi. Święcili tak wielkie triumfy, że pewien reżyser, dla którego dokonałem kilku poprawek w scenariuszu lekkiej erotycznej komedii (Sex and the Single Girl – tytuł jest bardziej nieprzyzwoity niż treść), posłał do Synanon House asystenta, żeby zebrał dla niego materiał na film fabularny, który miał się tam rozgrywać, szczęśliwie kończyć i zrobić wielką kasę. I z tego, co wiem, nakręcił go. Danny Byk też znał to miejsce. Z kumplem, który również był ćpunem, polecieli do Santa Monica, żeby starać się o przyjęcie. Może uda się pomóc jego przyjacielowi, brzmiał przekazany im wyrok opatrzności, dla niego jednak nie są w stanie niczego zrobić. Nie mam pojęcia, skąd to wiedzieli. Danny wrócił sam na Coney Island, do mieszkania, które zajmował ze swój ą matką, i niedługo potem wywalił drzwi i zadusił ją gołymi rękoma, kiedy leżała w wannie.
Upierał się później, tłumacząc niekoherentnie swój atak szału, że zabił ją, ponieważ wszystko było jej winą: wpędzała go w nałóg, dając pieniądze. Gdyby postępowała tak jak jego ojciec, Max Fryzjer, który nie dawał ani grosza, prawdopodobnie by się wykurował. Zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym dla kryminalistów i niewykluczone, że tam jeszcze siedzi, jeśli żyje.
Co do skonsternowanej przerażonej żydowskiej imigrantki, która była jego matką, skłonny jestem sądzić, że kiedy syn dusił ją w wannie, nie miała pojęcia, co się z nią dzieje i dlaczego umiera. Przypuszczam, że z takim samym bezradnym osłupieniem obserwowała nałóg syna oraz dziwne zmiany, jakie ten nałóg powodował w jego zachowaniu, którego kompletnie nie rozumiała – w przeciwieństwie do dzisiejszych matek i godnych pochwały publicznych oficjeli, wiedzących na temat narkotyków wszystko, co trzeba, a mimo to też nie potrafiących nic zrobić.
Innym uzależnionym od heroiny ćpunem z sąsiedztwa, którego znałem o wiele bliżej, był chłopak o imieniu Solly. Chodziliśmy razem do podstawówki i czasami graliśmy w te same gry w tych samych drużynach. Nie pamiętam, co się z nim działo w szkole średniej, ale chyba jej nie skończył. On też spędził jakiś czas w Lexington. Był niczym Mark Twain, który stwierdził, że rzucenie palenia to dla niego łatwizna, tyle razy to robił; Solly zrywał z heroiną więcej niż raz. Ostatnim razem pomógł mu Marvin Winkler. Załatwił Solly'emu stałą regularną robotę w świeżo uruchomionej cukierni w New Jersey. Solly bardzo się starał i był szczęśliwy i dumny ze swojej pracy. Nie ćpał.
– Robię najlepsze lukrowane pączki z miodem na całym świecie – przechwalał się szczerze. – Ludzie zjeżdżają się z całego New Jersey i Connecticut, żeby spróbować moich pączków.