Wkrótce zaczął chodzić z dziewczyną i kiedy o nim ostatnio słyszałem, mówili o małżeństwie. Wkrótce potem Marvin musiał zamknąć interes, bo przenosił się do Kalifornii, i nie wiemy, co się później stało z Sollym.
Mogę stwierdzić z niejaką dumą, że żaden z moich przyjaciół z trzech różnych grup społecznych, z którymi miałem styczność na Coney Island (ludzie z jednej zazwyczaj nie przestawali z tymi z drugiej), nie został narkomanem i ani razu nie przyszło mu do głowy, by ulec czemuś tak destruktywnemu i w ogóle czemukolwiek, nad czym nie potrafi zapanować. (Podobnie jak znacznie później z LSD, nikt z nas nie pragnął osiągnąć tego rozrzedzonego stanu umysłowego uniesienia, którym zachwycali się ci, co brali). Jestem przekonany, że ci, którzy wpadli w nałóg, byli osobnikami pozbawionymi jakichkolwiek atrakcyjnych cech osobowości.
Spooky Weiner nie był ćpunem i nie wyglądał na takiego, który mógłby nim zostać. Dzięki szczególnym psychicznym predyspozycjom niewiadomego pochodzenia stał się na jakiś okres miejscowym autorytetem w dziedzinie konopii lub haszu (przez późniejsze pokolenia nazywanego „trawką") i bezbłędnie osądzał, czy coś jest, czy nie jest „śmieciem". Miał dar nieomylnego rozpoznawania gorszych bądź zanieczyszczonych gatunków marihuany. Te zdolności nie uszły uwagi starszych kolegów, seniorów niegdysiejszego klubu Alteo, z którymi wciąż byliśmy w kontakcie. Kiedy kroiły się większe zakupy, zabierali go ze sobą na przejażdżkę do Harlemu lub Greenwich Village. Tam, w mrocznych korytarzach, napięcie sięgało szczytu; Spooky pobierał próbki i sprawdzał. Otaczający go ciasnym kręgiem ewentualni kupcy i pełni nadziei sprzedawcy wstrzymywali oddech, gdy Spooky zaciągał się głęboko własnoręcznie skręconym jointem. Czekali jak na rozżarzonych węglach na efekt sztachnięcia i werdykt wydobyty ze ściśniętego gardła, które nie było jeszcze skłonne do wydechu. Bardzo często werdykt sprowadzał się do jednego słowa: śmieci. Kiedy werdykt brzmiał „śmieci", transakcja nie dochodziła do skutku i trzeba było szukać lepszego dostawcy z lepszym gatunkiem konopii, haszu, maryśki albo trawki.
Słynne wyczulenie Spooky'ego na śmieci doprowadziło w końcu do jego konfliktu z prawem, konfliktu, który wielu z nas, pamiętających ten incydent (w tym on sam), wciąż uważa za humorystyczny. Stało się to pewnej sobotniej nocy. Nazajutrz rano miał wpaść do mnie, żebym pomógł mu rozkręcić interes polegający na niedzielnych dostawach do domu śniadań składających się z bajgli, wędzonego łososia i kremowego sera. Napisałem dla niego w czynie społecznym tekst reklamowy do oferty, którą rozsyłał pocztą, zaopatrzywszy ją w wymyślony przez siebie wytłuszczony nagłówek. (Nagłówek głosił: WYŚPIJ SIĘ W NIEDZIELĘ RANO! Nazwa firmy, której siedziba mieściła się przy Surf Avenue na Coney Island, brzmiała Zielone Farmy, spółka z o.o.). Wczesnym wieczorem zatelefonował do mnie z Coney Island Danny Książę, informując wesołym tonem, że poranne spotkanie się nie odbędzie; Spooky nie może przyjść.
– Dlaczego nie może? – zapytałem, chichocząc razem z Dannym w oczekiwaniu na jego odpowiedź, wiedziałem bowiem o stałym pechu, który prześladował Spooky'ego w jego różnych przedsięwzięciach. – Gdzie teraz jest?
– W pudle – odparł Danny, zanosząc się bronchitycznym śmiechem i natychmiast mu zawtórowałem.
– Co się stało?
Stało się, że Spooky ze swym wyjątkowym oddaniem sprawie jakości marihuany i swoją wyczuloną anteną na śmieci, oddelegowany został do miasta, aby kupić dużą ilość trawki, na którą złożyło się czterech lub pięciu kupców. Transakcja doszła do skutku i Spooky wrócił na Coney Island, do sali bilardowej Beksy, żeby zaczekać na powrót wspólników. Nie zdążył nawet przysiąść na skraju stołu bilardowego w głębi lokalu, kiedy do środka wpadła grupka policjantów w cywilu. W tych zamierzchłych czasach na Coney Island rozpoznawało się policjantów w cywilu po dwóch rzeczach: wypuszczonych przy ciepłej pogodzie koszulach, które kryły przytroczone do pasa narzędzia ich fachu, oraz celtyckoróżowej i saksońskobiałej cerze, które zdradzały stuprocentowych gojów. Szukali kogoś innego, ale Spooky nie mógł tego wiedzieć. Zgrabnie rzucił swoją paczuszkę w ciemne miejsce tuż przy ścianie, modląc się, żeby nikt tego nie zauważył.
– Podnieś tę paczkę, synu – oznajmił policjant, który zauważył. – Albo zgolę ci ten wąsik z twarzy.
Spooky towarzyszył mu do aresztu z nie zgolonym wąsikiem.
Doszło do ugody. Sędzia był łagodny, a aresztujący funkcjonariusz nie miał pewności, czy rzeczywiście widział, jak podejrzany rzuca inkryminowany przedmiot na podłogę.
Jakiś czas później Spooky wypełniał oficjalny kwestionariusz, chyba żeby przedłużyć ważność prawa jazdy, i musiał odpowiedzieć na pytanie, czy był kiedyś aresztowany. Bojąc się grzywny lub więzienia, postanowił nie owijać niczego w bawełnę i odpowiedział twierdząco. W następnym pytaniu domagano się jednak, żeby podał powód. W tym miejscu pozwolił sobie na przebłysk humoru, który przezwyciężył jego ostrożność. Z lekkim sercem napisał: „Nieudane pozbycie się śmieci".
Przestaliśmy grać w punchball. Nic już nie bawiło nas w dzielnicy zabaw. Wyjeżdżaliśmy, żeby zamieszkać w innych miejscach; nikt z moich znajomych, którzy mieszkali kiedyś na Coney Island, nie wrócił tam ani nie miał takiej ochoty. Znudziły nam się diabelskie kolejki i inne atrakcje i chodziliśmy tam teraz tylko towarzysząc komuś innemu albo coś zjeść, gdy nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Kiedy u Nathana, który działał także w zimie, zaczęto podawać zupę grochową, była to najlepsza zupa grochowa na świecie, zwłaszcza w mroźne styksowe noce, a kiedy wprowadzono pizzę, również nie ustępowała najlepszym na świecie. (Podobnie jak w wypadku lukrowanych pączków z miodem Solly'ego, ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby spróbować smakołyków Nathana i nigdy nie byli rozczarowani).
Luna Park zszedł na psy i zamknął podwoje; Steeplechase też powoli podupadał, chociaż tego nie widzieliśmy. Widok mniej znudzonych od nas ludzi, którzy tłoczyli się rozradowani w środku, sprawiał nam błogie zadowolenie. Na pewno nie znudziły nam się, lecz uszczęśliwiły wspaniałe warunki rozwoju, które zapewniło nam amerykańskie społeczeństwo i z których skwapliwie korzystaliśmy.
Po powrocie z Kalifornii moje podróże do Brooklynu nie były zbyt regularne. Wybierałem się tam razem z żoną albo sam. Często jeździliśmy do Brooklynu, ale nie odwiedzaliśmy Coney Island i o wielu rzeczach dowiadywałem się teraz z drugiej ręki, głównie od Marvina, który pozostaje najstarszym z moich bardzo bliskich przyjaciół (chociaż nie widzieliśmy się od jakichś dwóch, trzech lat), oraz od Louiego Berkmana, a w sprawach dotyczących innych ludzi od Daveya Goldsmitha, Danny'ego| Księcia, Harolda Blooma i jeszcze paru osób. Wiadomości odmiennego rodzaju docierały do mnie od mojej matki, mieszkającej w apartamencie na Coney Island aż do operacji przepukliny, po której była zbyt słaba i niesamodzielna, żeby mieszkać i sama, a także od Sylvii i Lee, którzy mieli swoje mieszkania w okolicy. Jako małżeństwo, moja żona Shirley i ja, prowadziliśmy ożywione życie towarzyskie: przyjaźniliśmy się z Marvinem i Evelyn, Lou i Marion Berkmanami, Dave'em i Estelle Goldsmithami, a potem z George'em i Miki Mandelami; na Coney Island wciąż mieszkał zawsze zabawny Danny Książę, przyjaciółka Evelyn, Maxine, która wyszła za mąż za byłego zawodowego boksera, oraz zwinna starsza siostra Maxine, June, znakomita tancerka lindy hop (bardzo rzadka rzecz u białej kobiety), która zakochała się w Dannym Księciu i żeby za niego wyjść, rozwiodła się z wcześnie poślubionym mężem. Łatwo nawiązywaliśmy znajomości i mogliśmy spotykać się zarówno w mieście, jak i na Coney Island.