Wykonywała te same prace domowe, co przedtem, robiła zakupy na Mermaid Avenue i wspinała się na drugie piętro do naszego mieszkania, ale laska i widoczne kalectwo upokarzały ją i bolała nad tym do końca życia. Była tak samo próżna jak ja, albo raczej to ja odziedziczyłem jej próżność. Kiedy potrzebowała pomocy w jakiejś nietypowej sprawie lub po prostu chciała z kimś pogadać, stukała laską w podłogę i na górę przychodziła pani Rosę Kaiser, aby spełnić jej życzenie. Kiedy pani Kaiser, wówczas również wdowa, zmarła i piętro niżej wprowadzili się nowi nieznani lokatorzy, matka upadła na duchu i coraz częściej ogarniała ją beznadziejna cicha rezygnacja, którą widzimy nieraz u ludzi w podeszłym wieku. Nigdy jednak o nic nie prosiła ani się nie skarżyła. Kiedy miałem pięćdziesiąt lat, zaprzyjaźniłem się z pisarzem Jamesem Jonesem, którego matka jeszcze żyła i była bardzo schorowana. Pewnego razu, odpowiadając na jego pytanie, oznajmiłem, że oboje moi rodzice dawno już zmarli.
– Masz szczęście – stwierdził ponuro. A ja go ponuro zrozumiałem.
Sięgając jednak pamięcią wcześniej, w lepsze czasy, odnajduję głęboko satysfakcjonujący epizod, który związał nas mocno ze sobą; mimo że byłem o wiele młodszy od siostry i brata, pomagałem Sylvii i Lee nauczyć matkę angielskiego, by opanowała go w wystarczającym stopniu i mogła wziąć udział w wyborach.
Oddała oczywiście głos na Roosevelta, na Franklina Delano Roosevelta, podobnie jak wszyscy w naszej dzielnicy i, jak nam się zdawało, na całym świecie. A w wyborach na urząd gubernatora stanu Nowy Jork, później zaś senatora, głosowała na Herberta Lehmana, który był nie tylko demokratą Nowego Ładu, lecz również Żydem. Ci kandydaci zawsze wygrywali. Ja wziąłem udział w wyborach dopiero w 1944 roku, pełniąc służbę za oceanem. Oddałem wtedy korespondencyjnie głos na Roosevelta, który ponownie wygrał. Na wojnie nie zostałem ranny, nie zginąłem ani nie wzięto mnie do niewoli i działo się to w dobrych starych, minionych, lecz niezapomnianych czasach, gdy faworyzowani przeze mnie kandydaci mieli największe szansę na wygraną. To już się nie zdarza. Nawet dziś, choć wiem, że to złudzenie, nie wierzę, by istniał wtedy taki dziw natury jak żydowscy republikanie i być może rzeczywiście ich nie było. Mosiężny pierścień świecił się jak złoto.
2. Coney
Coney Island, ze swoimi plażami, kłębiącym się tłumem i kilkoma setkami atrakcji, stanowiła zawsze magiczne miejsce dla dzieci i niczym magnes przyciągała dorosłych. Ludzie walili ze wszystkich stron. Na początku stulecia wpadł tu nawet podróżujący po Stanach Zjednoczonych Zygmunt Freud; wśród zwiedzających był rosyjski pisarz Maksym Górki. W rojącym się w latach trzydziestych tłumie można było spotkać żołnierzy na przepustce i marynarzy ze stojących w porcie amerykańskich i zagranicznych statków handlowych. Całe rodziny, czasami całe rodzinne klany przybywały z Manhattanu, Bronxu i innych części Brooklynu, żeby siedzieć tutaj aż do wieczora. Ci, którzy nie korzystali z szatni i innych łaziebnych urządzeń, rozkładali się na kocach poniżej promenady; przebrawszy się w kostiumy kąpielowe, konsumowali jedzenie przygotowane w domu przed wyjazdem. Miejsce było bardziej znane, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę my, którzy tam mieszkaliśmy, i zdobyło sławę letniego kurortu i terenu rekreacji o wiele wcześniej, niż sobie wyobrażaliśmy – sławę dość wątpliwej próby, gdy zaraz po wojnie secesyjnej w Norton's Point, na zachodnim krańcu tego, co później miało przybrać nazwę Sea Gate, powstała dzielnica rozrywkowa. Goście przybywali tam promem. Norton's Point do tego stopnia zasłynął z przestępczości – z kieszonkowców, prostytutek, szulerów i chuliganów – że wielu cwanych i pozbawionych skrupułów łobuzów zaczęło przenosić się na wschód w bezpieczniejszy rejon, który jakiś czas później miał stać się właściwą Coney Island.
Zarówno Luna Park, jak i Steeplechase Park George'a C. Ti-lyou założone zostały w ostatnich latach dziewiętnastego stulecia. Kiedy je poznałem, oba parki od dawna już funkcjonowały i chyliły się ku upadkowi. Choć przed przystąpieniem do pisania tej historii nie miałem o tym pojęcia, w okolicy działały trzy popularne tory wyścigów konnych: jeden całkiem niedaleko, w Sheepshead Bay; drugi w okręgu o nazwie Gravesend, do którego należy cała Coney Island; i kolejny jeszcze bliżej, w Brighton Beach.
Słynne dzisiaj wyścigi, takie jak Suburban i Futurity Handicaps były wydarzeniami sezonu i cieszyły się w kraju większą sławą niż Kentucky Derby; przez pierwsze piętnaście lat wyścigi Preakness również odbywały się na Coney Island. A także mecze bokserskie: pierwsza nowojorska walka o tytuł światowego mistrza wagi ciężkiej została stoczona w Coney Island Athletic Club (było to w 1899 roku, walczyli ze sobą Bob Fitzsimmons i James Jeffries. Triumfował Jeffries, choć stawiano w stosunku trzy do jednego na jego przeciwnika). Sezon wyścigów konnych przyciągał do mojego matecznika osobistości o nazwiskach takich, jak: Whitney, Vanderbilt i Belmont, a także wielu innych niżej urodzonych utracjuszy. Goście stojący wysoko w hierarchii społecznej preferowali spokojne otoczenie Manhattan Beach i Oriental Beach na wschodnim skraju tego, co wówczas nazywano The Island. Jednakże trenerzy i dżokeje oraz naganiacze, hazardziści i inni nieokrzesani luzacy, ciągnący za wyścigami i walkami bokserskimi, walili całymi tłumami i wypełniali gwarem hotele, restauracje i piwiarnie z ogródkami, śpiewającymi kelnerami, artystkami oraz zalotnymi kelnerkami, zachęcającymi klientów, żeby wypili jeszcze jednego, oraz pracującymi na własny rachunek prostytutkami, których liczba, jak się dziś dowiaduję, stale rosła. Wprowadzona w stanie Nowy Jork w roku 1909 ustawa przeciwko hazardowi położyła kres znaczeniu Coney Island jako czołowego ośrodka wyścigów konnych na Wschodnim Wybrzeżu. Kiedy pojawiłem się na scenie, nie działał już ani jeden z trzech torów i jedyne konie, jakie znaliśmy, należały do dostawcy lodu, mleczarza oraz człowieka, który powoził furgonem pralni Brighton.
Do moich czasów przetrwał przestronny elegancki ogródek piwny Feltmana, popularne miejsce spotkań słynnych hulaków w wesołych latach dziewięćdziesiątych. Kiedy jednak odkryłem ten lokal, jego sława była już mocno zwietrzała. To właśnie pan Feltman we własnej osobie wynalazł podobno frankfurterkę, małą gotowaną parówkę, którą podawał na bułce. W tym samym czasie pokazywano również na Coney Island w charakterze atrakcji wcześniaki w inkubatorach. Przysięgam na Boga, że to prawda! Dowiaduję się teraz, że pokazy organizował jakiś europejski lekarz o międzynarodowej renomie; zatrudnił pielęgniarki, zakupił nowoczesny sprzęt i dokładał więcej starań, aby ocalić te niemowlęta, aniżeli były to skłonne czynić ówczesne szpitale. Niemniej wydaje się to groteskowe.
Coney Island wychwalana była pod niebiosa w śpiewanych po dziś dzień przebojach: w Manhattan oraz The Lady Is a Tramp Rodgersa i Harta i w You're the Top Cole'a Portera, gdzie noc na Coney wymienia się jednym tchem obok Koloseum, muzeum w Luwrze, krzywej wieży w Pizie i Mony Lizy. Nasza dzielnica występowała również w filmie. Typowe dla lat trzydziestych wydania cotygodniowej kroniki filmowej rok po roku ilustrowały otwarcie sezonu w weekend Święta Poległych, zamieszczając obrazek płaskodennej łodzi pędzącej po wodnej zjeżdżalni Luna Parku, względnie jednego z obrotowych urządzeń Steeplechase Parku lub kobiety w spódnicy zadartej wysoko przez nieoczekiwany podmuch powietrza z ukrytej w podłodze dyszy. W nakręconym w początkach lat trzydziestych filmie Manhattan Melodrama bohaterowie grani przez Williama Powella i Myrnę Loy jadą na Coney Island na randkę. W The Devil and Miss Jones Robert Cummings i Jean Arthur dołączają wraz ze Spring Byington i Charlesem Coburnem do tłumów spacerujących po Coney Island w dzień wolny od pracy. William Powell, Myrna Loy, Robert Cummings i Jean Arthur mogli równie dobrze pojechać tam w rzeczywistości, gdyż o pojawieniu się popularnych osób stale donosili ci, którzy znali ludzi przysięgających, że je widzieli.