Выбрать главу

W którymś momencie na promenadzie wyrosła nagle budka z lodami Howarda Johnsona, z mnóstwem jaskrawych lampek i dwudziestoma sześcioma różnymi smakami. Przezwyciężywszy pierwszą niechęć, przyglądaliśmy się ze zdumieniem temu kuriozum, czytając nazwy smaków i zastanawiając się, po co komu tyle innych, skoro istnieją: waniliowy, czekoladowy oraz standardowy truskawkowy, a także palonych migdałów, orzechowy i pistacjowy, ceniony bardziej z racji nowego koloru niż jakichś szczególnych walorów smakowych. I kim, do diabła, był ten Howard Johnson, o którym nigdy nie słyszeliśmy? Zamiast prawdziwych lodów, które normalnie jedliśmy w domu lub na ulicy, na promenadzie woleliśmy nasze miękkie lody, nasz „mrożony custard", i Howard Johnson wkrótce zrejterował. Dwa razy podjęto na deptaku śmiałą próbę uruchomienia kręgielni na świeżym powietrzu. Ta gra też była czymś egzotycznym. Kręgle wciąż stanowiły wówczas rozrywkę dla gojów i dwie kręgielnie również nie działały zbyt długo.

Przekonaliśmy się wcześnie, że gotowana frankfurterka nie smakuje nigdzie tak dobrze jak ta, którą upieczono na grillu, aż popękała jej skórka – wystarczyło spróbować tej gotowanej na stadionie futbolowym, żeby poczuć na języku tylko gorącą wodę i musztardę; że diabelski młyn Cudowne Koło ze swoimi kręcącymi się, kołyszącymi gondolami, który jest jedną z dwóch nadal działających mechanicznych atrakcji, pamiętających nasze czasy, zdecydowanie przewyższa diabelski młyn George'a C. Tilyou w Steeplechase Park, ale oba nadają się co najwyżej dla podziwiających krajobrazy ciołków względnie dorosłych z małymi dziećmi, które też były ciołkami i nie wolno ich było narażać na coś więcej niż lęk wysokości; że Cyklon, drugi wciąż funkcjonujący zabytek z lat naszej młodości, jest bezsprzecznie i nieodwołalnie najlepszą ze wszystkim diabelskich kolejek; i że próżno szukać na całym wszechświecie ziemniaczanych knedli lepszych od tych, które sprzedawała pani Shatzkin, kiedy wciąż jeszcze ugniatały je ręcznie starsze panie, jej przyjaciółki i krewne. (Chociaż wciąż spotykam upartych palantów, zachwalających grubsze żółte knedle Gabilli, oraz osobników, którzy dorastali w sąsiedniej Brighton Beach i wciąż ślinią się na wzmiankę o pani Stahl, królowej tamtejszych knedli).

Wszystko to składało się na praktyczną przyziemną wiedzę, dzięki której staraliśmy się zawsze płacić uczciwą cenę za to, co kupowaliśmy. We wczesnym wieku poznaliśmy również dobrze kapitalistyczną rzeczywistość oraz konstytuującą ją antytetyczna zasadę głoszącą, iż generalnie nie ma takiej rzeczy jak uczciwa cena. Różnica, zarówno według Arystotelesa, jak i Karola Marksa, znana jest pod nazwą zysku. Dowiedzieliśmy się tego w pierwszym rzędzie od naciągaczy z Coney Island, którzy zapewniali, że zgadną, ile ważymy, ile mamy lat, jak się nazywamy, czym się zajmujemy, z jakiego kraju pochodzimy i jakiego dnia się urodziliśmy, zgadną o nas w ogóle wszystko, łącznie z kolorem naszych gatek, za dychę, ćwiartkę, pół dolara i dolara. Nagroda, którą klient dostawał za pomyłkę, rosła wraz z wysokością postawionych pieniędzy. Dowcip polegał na tym, że naciągacz nigdy nie mógł przegrać. Nie znał się lepiej od nas na arkanach tej gry, ale zawsze wychodził na swoje, ponieważ bez względu na to, czy zgadł, czy nie, klient nigdy nie wygrywał. Ujmując to bardziej elegancko, klient mógł co prawda odejść z nagrodą, ale naciągacz nie był stratny, kosztowała go ona bowiem zawsze mniej, znacznie mniej niż klient wyłożył, żeby wygrać. Ten ostatni odnosił oczywiście moralną satysfakcję, bo zdawało mu się, że przechytrzył eksperta, gdy tymczasem naganiacz cieszył się wiedząc, że właśnie udało mu się zgarnąć parę groszy w charakterze zysku.

Ale, jak Boga kocham, dzieciak mógł za jednego centa wygrać na automatach cały orzech kokosowy i kiedy poznał know-how, zrobić za pomocą młotka i gwoździa dziurę w miękkim miejscu skorupy, wypić mleko, następnie zaś rozbić cały orzech na kawałki i rozdać je wszystkim dookoła. Sztuczka, dzięki której wygrywało się orzech kokosowy, polegała na tym, żeby nie rzucać jednocentówek bezpośrednio na metalowe przyciski, ogłaszające głośnym dzwonkiem zwycięzcę, lecz celować nimi w stosy leżących już w automacie monet i spychać kilka z nich po pochyłości, tak żeby trafiły na przycisk.

Najśmieszniejsze było to, że tak naprawdę nikt nie lubił kokosowego orzecha ani kokosowego mleka. Ale wszyscy musieliśmy udawać, że lubimy, by nacieszyć się zwycięstwem.

Rywalizacja między Luna Parkiem i Steeplechase trwała od założenia obu wesołych miasteczek na przełomie stuleci. Wypadły mi z głowy nazwiska dwóch mężczyzn, którzy przyczynili się do spektakularnego otwarcia Luna Parku kilka lat po Steeplechase, ale Wesołe Miasteczko Steeplechase było dziełem wyłącznie jednego osobnika, niejakiego George'a C. Ti-lyou. Tilyou był urodzonym przedsiębiorcą. Jako chłopak zaczął akumulować kapitał, sprzedając zachwyconym letnikom fiolki z piaskiem Coney Island oraz buteleczki z tutejszą morską wodą. Nawet ludzie, którzy mieli u siebie własne plaże, wracali do domu z drogocennym piaskiem i morską wodą z Coney Island. Na pomysł ustawienia pierwszego na Coney diabelskiego młynu wpadł, gdy zobaczył podobny obiekt na Wystawie w Chicago w roku 1893, gdzie spędzał miodowy miesiąc. Kazał wznieść o połowę mniejszą kopię i od samego początku budowy reklamował ją jako największą na świecie. Kiedy jego pierwsze wesołe miasteczko spaliło się doszczętnie w jednym z pożarów nawiedzających co jakiś czas Coney Island, zaczął błyskawicznie odrabiać straty, wpuszczając ludzi za opłatą dziesięciu centów, aby mogli obejrzeć dymiące zgliszcza. „Jeśli Paryż jest Francją – stwierdził podobno – w takim razie Coney Island między czerwcem i wrześniem jest całym światem". Trochę przesadził. Tilyou zmarł w roku 1914, dziewięć lat przed moim narodzeniem. Pochowano go na cmentarzu Greenwood w Brooklynie i wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że jego nazwisko nosi Steeplechase Park oraz jedno z naszych przestronnych kin i że przy Surf Avenue naprzeciwko wesołego miasteczka stoi bądź też stał kiedyś jego rodzinny dom. Był to cofnięty od ulicy, kilkupiętrowy drewniany budynek, z rodowym nazwiskiem TILYOU wyrytym na pionowej ściance najniższego z kamiennych stopni prowadzących na ganek. Litery zapadły się już prawie do połowy w ziemię przy skraju chodnika. Musieliśmy oglądać ten dom i ten napis w drodze do kina. Nie przyszło nam do głowy, że facet nie żyje. Nie przyszło nam do głowy, że kiedykolwiek żył. Nie myśleliśmy o nim nigdy jako o człowieku z krwi i kości. Nazwisko Tilyou nie przystawało po prostu do jakiejkolwiek osoby, podobnie jak równie nierzeczywiste nazwisko Loew.

Z dwóch wesołych miasteczek Luna Park jednogłośnie uważano za lepszy i skłonni byliśmy lekceważyć każdego, na ogół pochodzącego skądinąd, kto zachwycał się Steeplechase. Mogliśmy co najwyżej zgodzić się, że jest „w porządku" – nieuczciwością byłoby twierdzić, że jest „do dupy". Wchodząc do Luna Parku, mieliśmy wrażenie, że jest tu o wiele więcej wolnej przestrzeni i ciekawych rzeczy do obejrzenia. Architektura była fantastycznym, niemal koszmarnym pomieszaniem stylu mauretańskiego i bizantyjskiego w cyrkowo-klaunowych kolorach kredowej bieli i wiśniowej czerwieni, z czarnymi i jaskrawozielonymi ornamentami na minaretach, wieżyczkach i cebulastych kopułach. Co kilka godzin w niewielkim namiocie odbywał się pokaz cyrkowy, który mogli obejrzeć wszyscy znajdujący się akurat w Luna Parku. Zaczynał się od krótkiej parady kilku apaycznych słoni i innych wykonawców, przy akompaniamencie bębnów i muzyki na trąbce i puzonie. Pamiętam wykonywany na dworze z dużej wysokości skok do wody, daję słowo, że pamiętam; ktoś skakał z wysokiego pomostu do tyciego baseniku i przysięgam również, że widziałem mężczyzn i kobiety wystrzeliwanych na pokaźną odległość z armaty i lądujących w sieci cztery albo pięć razy w ciągu dnia.