Выбрать главу

Luna Park zaczynał się od wodnej zjeżdżalni o nazwie Szus w Dół, którą przyjemnie było obejrzeć, a także zaliczyć. Płaskodenna łódź zsuwała się po śliskiej od wody pochyłości, po czym wpadała z wielkim pluskiem do wielkiego basenu na dole i przybijała do brzegu. Najzabawniejsze było niestety czekanie na własną kolejkę. Obok znajdowała się Podniebna Mila, najwyższa diabelska kolejka na Coney Island. Boże, ale była wysoka! Niesamowity był widok długiego sznuru wagoników, które wjeżdżały na szczyt przed pierwszym zjazdem. Ogarnięty podziwem i grozą, długo zbierałem odwagę, żeby zaliczyć ją po raz pierwszy w wieku jedenastu lub dwunastu lat. Było czymś oczywistym, że każdy chłopak, który chciał się uważać za dorosłego, musi wcześniej czy później przejechać się Podniebną Milą, tak jak zrobili to przed nim starsi; był to kolejny stopień inicjacji. Analizowałem czekające mnie wyzwanie z pragmatycznym i stoickim spokojem, który pomógł mi zachować zimną krew w przytrafiających się potem innych niebezpiecznych sytuacjach i z którym dawno temu postanowiłem potraktować nieunikniony proces umierania; jeśli inni umarli i nic im się nie stało, ja też chyba to potrafię.

Jak się okazało, Podniebna Mila nie była wcale taka straszna – po pierwszym razie. Choć wysoka, była całkiem łagodna, nawet w przybliżeniu nie tak szybka, kręta i telepiąca jak Tornado, Piorun lub, najwspanialszy z nich wszystkich, Cyklon, który wszyscy zostawiali sobie na sam koniec, jako ostateczne spełnienie snu o roller coasterze. Szykowałem się do pierwszej jazdy na Cyklonie przez rok albo dwa, przyzwyczajając się do mniejszych kolejek i coraz bardziej je lekceważąc. Najłatwiejszą z nich był dziecinny obiekt w Steeplechase. Niezbyt ciekawy, nie powinien się raczej znaleźć w tym porządnym skądinąd wesołym miasteczku; z wyjątkiem kilku wybojów na samym końcu – wybojów, nie podskoków – nie oferował żadnych niespodzianek. W Luna Parku mieli o wiele lepszą niedużą kolejkę o nazwie Smocza Gardziel, która, co było czymś nowym, przebiegała na pewnym odcinku pod dachem i częściowo w ciemności. Nie jestem pewien, jak szybko zaliczyłem potem Tornado i Pioruna; były to raczej prędkie i turkoczące odmiany tego samego pierwowzoru, z kobietami krzyczącymi w autentycznym i udawanym strachu i mężczyznami, którzy rozdziawiali gęby, udając, że się śmieją. Ale najpierw nadszedł dzień, kiedy zadebiutowałem na Podniebnej Mili, wspierany, jak to było w zwyczaju, przez kilku kolegów, którzy już ją zaliczyli i zapewniali, że to małe piwo.

Nie tylko nie była taka straszna, ale wkrótce stała się nudna. Przez jakiś czas eksperymentowałem, jeżdżąc w pierwszym, ostatnim i środkowym wagoniku, i niebawem potrafiłem z zamkniętymi oczyma przewidzieć dokładnie każdy szus i zakręt Podniebnej Mili – lepiej niż po latach udawało mi się kiedykolwiek z otwartymi oczyma czytać mapę lotniczą podczas służby w siłach powietrznych i udaje mi się do dziś czytać mapę samochodową. W gruncie rzeczy często zaliczaliśmy tę i inne kolejki z zamkniętymi oczyma, starając się zazwyczaj na próżno poczuć dreszcz emocji. Wkrótce jedyną przyjemnością, jakiej doznawaliśmy w trakcie przejażdżki, była możliwość pokazania podziwiającym nas widzom, jak dzielnie poczynamy sobie w obliczu oczywistego niebezpieczeństwa.

Żadnego z nas, ani wtedy, ani później, nie było nigdy stać na taką nonszalancję w stosunku do Cyklonu. Zwolniono mnie z wojska w maju 1945 roku – wojna przeciwko Japonii wciąż trwała, kiedy nasz rząd rozpoczął demobilizację – i znalazłem się z powrotem w domu, nie mając większego pojęcia, czym zająć się w ciągu dnia. Pogoda była piękna. Wszystkie piwniczne kluby umarły śmiercią naturalną. Wolny jak ptak, ruszyłem Surf Avenue w cywilnych spodniach i wojskowej polowej kurtce, szukając jakiegokolwiek starego znajomego, z którym mógłbym się razem zabawić.

W wyniku szczególnego połączenia pecha i fartu znalazłem się wśród pierwszych zwolnionych do cywila na mocy świeżo wprowadzonego systemu punktowego. Pech polegał na tym, że straciłem większość kieszonkowego, grając w kości lub w karty w bazie w San Angelo w Teksasie i w związku z tym byłem pod ręką w weekend, kiedy przysłano rozkaz zwolnienia pewnej liczby oficerów. To ostatnie było uśmiechem losu. Kiedy dotarłem do domu, wszyscy, których znałem w sąsiedztwie, najwyraźniej jeszcze nie wrócili. Idąc Surf Avenue, spostrzegłem nagle Daveya Goldsmitha, którego nie widziałem od trzech lat. Przyjechał do domu na urlop i przyświecał mu ten sam cel co mnie, to znaczy szukał kogoś, z kim mógłby zaszaleć. Uściskaliśmy się serdecznie, po czym ruszyliśmy szybko, prawie biegiem do wesołego miasteczka w poszukiwaniu dawnych czasów i naszego oddalającego się dzieciństwa. W szkole radziłem sobie lepiej od Daveya, ale wszędzie poza tym był ode mnie sprytniejszy i bardziej pewny siebie. (Kiedy się z nim ostatnim razem widziałem, był właścicielem fabryczki produkującej wstążki do kapeluszy, w której pracował od ukończenia szkoły średniej). U słynnego Nathana przełknęliśmy kilka hot dogów oraz dwie torebki jego niezrównanych frytek i poczuliśmy się rzeczywiście jak w dawnych czasach. Nawet lepiej, ponieważ mieliśmy teraz dość forsy, żeby fundnąć sobie wszystko, na co mieliśmy ochotę. (Jako oficer sił powietrznych, pełniący służbę bojową za oceanem, wysyłałem do domu masę szmalu). Kiedy poszliśmy na wieżę spadochronową, ponownie byłem spięty i zemocjonowany przez kilka sekund, które poprzedzały całkiem zwyczajny skok wewnątrz ochronnej siatki. Spadając zastanawiałem się, dlaczego ktoś chciałby skoczyć stąd jeszcze raz. Wrażenie, jakie wywierał Cyklon, nie osłabło z upływem lat – o które postarzał się zarówno Cyklon, jak ja. Przejechaliśmy się nim raz. Nie wiem, co robił Davey, ale ja trzymałem się z całej siły poręczy w trakcie dzikich szusów i wiraży i wylazłem z wagonika z łomotem w głowie i zdrętwiałą szyją. I natychmiast, nie potrzebując ubierać tego w słowa, zdałem sobie sprawę, że ta część mojego życia jest już bezpowrotnie skończona. Po sześćdziesięciu misjach bojowych stałem się selektywny w wyborze przygód i nie miałem wątpliwości, że nigdy nie nabiorę ochoty na przejażdżkę tą ani jakąkolwiek inną diabelską kolejką. Davey Goldsmith może i o tym marzył, ale Joey Heller nie. Skończyłem dwadzieścia dwa lata, wkrótce miałem wstąpić w związek małżeński i byłem za stary. Niczym ktoś o wiele starszy, doznałem już bowiem przedtem podobnego poczucia straty, uświadomiłem sobie ze smutkiem, że rozstaję się na zawsze z czymś drogocennym, i jednocześnie rozstawałem się z tym czymś z olbrzymią ulgą. Satysfakcję sprawia często pożegnanie również z dobrymi rzeczami i jedną z nich jest dzieciństwo. Kolejną jest młodość.

Po Cyklonie Davey pojechał ze mną trolejbusem do fantastycznej rybnej restauracji Lundy'ego w Sheepshead Bay, żeby nauczyć mnie jeść surowe małże z połówki muszli. Nigdy przedtem nie spojrzałem małży prosto w oko. Nie sądziłem, że można to zrobić. Davey udowodnił mi, że owszem, można, i od tego czasu zajadam się nimi bez przerwy.

Wesołe Miasteczko Steeplechase było zawsze trochę gorszym miasteczkiem, ale miało przecież swoje plusy. Większość atrakcji mieściła się pod dachem, w przestronnym pawilonie chroniącym przed promieniami słońca i deszczem. Za dziesięć albo piętnaście centów kupowało się kartę wstępu, bez prawa do korzystania z poszczególnych obiektów, i wiele osób poprzestawało tylko na tym. W środku były budki ze szklaną watą, parówkami i lodami, gry zręcznościowe i hazardowe, wśród nich automat na monety, w którym wygrywało się kokosa. Byli ludzie, na których można się było pogapić, a także (tych ceniliśmy najbardziej) którzy kupowali bilety na wszystkie atrakcje i korzystali tylko z niewielu; kiedy się ich poprosiło, mogli wychodząc oddać pozostałą część biletu. Była sala widowiskowa z wygodnymi miejscami na prawie trzysta osób, do której wpuszczano za darmo. Na jej scenie nie podejrzewający niczego ludzie, którzy właśnie zaliczyli Steeplechase i zmierzali do wyjścia, stawali nagle w światłach jupiterów niczym artyści przed publicznością. Żeby uciec, musieli przejść przez całą scenę, obsypywani docinkami przez dwóch albo trzech czekających na nich błaznów. Pierwszy z nich, karzeł, przebrany był za klauna, drugi za farmera, a raczej tak, jak nowojorczyk wyobraża sobie farmera z zapadłej wsi, trzeci za kowboja. Na scenie stało kilka rozchybotanych kolumn skleconych z połączonych linami malowanych beczek, które mogły się nagle zacząć chwiać, podobnie jak całe fragmenty podłogi. Kolejnymi niespodziankami były słabe wyładowania elektryczne oraz podmuchy powietrza, które podnosiły w górę spódnice kobiet i zrywały z głów kapelusze mężczyzn. Było to w czasach, kiedy mężczyźni wciąż nosili kapelusze, nawet latem w wesołym miasteczku – kapelusze słomkowe i panamy. Jeden z przebranych wesołków dzierżył w ręku długi drewniany kij, którym usiłował klepać ludzi po tyłkach, drugi wymachiwał metalowym prętem podłączonym do gniazdka, bez ogródek strasząc, że porazi biedaków prądem. Ludzie natykający się na nich bez ostrzeżenia, widząc wpatrującą się w nich publiczność, mogli przynajmniej na sekundę wpaść w panikę i uznać, że trafili jakimś cudem do izby łagodnych tortur w pierwszym kręgu piekła.