Kiedy poszedłem do szkoły średniej, Abraham Lincoln High School, nasłynniejsi zawodnicy naszej drużyny futbolowej, Eddie Mann, Phil Metling i Len Finkleman, pochodzili z Sea Gate. Gdy odchodziłem z niej, tworzyli ją ludzie z podobnych do mojej ulic Coney Island: Herb Poplinger, Red Goldstein, Richie Wertheim i inni. W trakcie pierwszej jazdy szkolnym autobusem do Lincoln High pokazano mi skrzydłowego Lena Finklemana i niczym bańka mydlana prysły wszelkie moje marzenia o dostaniu się do drużyny. Chodził dwie klasy wyżej ode mnie i ważył chyba dwieście funtów więcej, jeśli chodzi o rozwój układu kostnego i muskulatury. W rezultacie zacząłem uczęszczać na lekcje szermierki i nawet zakwalifikowałem się do drużyny, ale przestałem się nią interesować jeszcze przed pierwszym międzyszkolnym meczem.
Przyznaję, że kochałem szkołę, kochałem zarówno podstawówkę, jak i liceum. Kochałem wakacje i koniec wakacji. W podstawówce nie przyszło mi nawet do głowy, żeby pójść na wagary – lubiłem lekcje i nie wyobrażałem sobie fajniejszego sposobu spędzania czasu. W dni, kiedy byłem nieobecny z powodu gorączki, zerkałem na zegar czekając, aż Irving Kaiser z mieszkania piętro niżej i Ira Łopata z kamienicy naprzeciwko wrócą do domu i będę z nimi mógł pogadać przez okno. W szkole średniej wagarowałem dwa razy, ale później zdałem sobie z pewnym żalem sprawę, że ani w nowojorskim kinie Paramount, ani w klubie bilardowym Beksy nie bawiłem się tak dobrze, jak bawiłbym się na lekcjach i w kafeterii Lincoln High. Nieposłuszeństwo dla samego nieposłuszeństwa nie sprawiało mi i w dalszym ciągu nie sprawia przyjemności.
Lubiłem szkołę, ponieważ dobrze mi w niej szło. Chętnie czytałem, pisałem i liczyłem. Lubiłem nawet odrabiać pracę domową. Mobilizowała mnie chęć sprostania wysokim wymaganiom. Bardzo lubiłem mieć coś do roboty. Wciąż czuję się gorzej, mając do dyspozycji nieograniczoną ilość wolnego czasu, niż kiedy doskwiera mi organizujące poczucie, że muszę coś zrobić, na przykład dokończyć tę książkę albo nawet ten akapit.
Rok szkolny i klasy w podstawówce były wówczas podzielone na połówki, na sekcje A i B. W mojej pierwszej klasie, 1A, panna Wołfe pokazała nam któregoś dnia kartę z napisem KING. Było to nasze pierwsze spotkanie ze słowem zakończonym na-ing. Po krótkim zastanowieniu podniosłem rękę – byłem pierwszym i jedynym dzieckiem, które to zrobiło – i kiedy udzieliła mi głosu, powiedziałem King. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem. Dzień albo dwa później „przeskoczyłem" pół roku do przodu, przeniesiony z klasy 1A1 do szybkiej 1B1 panny Leiberman. Znalazłem się tam wśród uczniów, z którymi miałem pozostać przez całą szkołę podstawową, a potem również średnią. My z jedynki byliśmy zawsze klasą „bystrzaków" i chodziliśmy do niej prawie w niezmienionym składzie; jedyne zmiany wynikały z tego, że jakaś nowa rodzina wprowadziła się, a jakaś inna wyprowadziła z naszej dzielnicy. Dwójka (2) była klasą wolną, a 3, 4 i 5 pośrednimi. Ja byłem bystrzakiem, podobnie jak Rum Gerstein, Hannah Tansman, Gladys Simon, Albie Covelman, Eugene Dolgin, Seymour Ostrów, Phyllis Ritterman i być może jeszcze kilkanaście innych osób, które mógłbym wymienić, gdybym natężył pamięć. Już w czwartej lub piątej klasie Phyllis Ritterman oznajmiła, że kiedy dorośnie, zostanie pisarką – reszta klasy nie wiedziała jeszcze wtedy, co to takiego. Napisała to i opatrzyła swoim podpisem w moim pamiątkowym albumie z okazji ukończenia szkoły. Prawie pięćdziesiąt lat po ukończeniu podstawówki zaproszono mnie, żebym powiedział parę słów na jakiejś uczelni w Arizonie lub Teksasie – zapomniałem dokładnie gdzie. Kiedy publiczność wychodziła z sali po spotkaniu, siedząca w pierwszym rzędzie kobieta zapytała bez ogródek, patrząc mi prosto w twarz: „Nie poznajesz mnie, prawda?". Udzielenie odpowiedzi zajęło mi nie więcej niż sekundę. „Jasne, że poznaję. Jesteś Phyllis Ritterman". To spotkanie pozwoliło mi sformułować teorię, która się na ogół sprawdza: czas może odcisnąć się na fizjonomii, nigdy jednak nie zmienia jej nie do rozpoznania. (Gdyby to kogoś interesowało, dodam, że psychoterapia też w dużym stopniu nie zmienia charakteru, osobowości, uczuć, a nawet na dłuższą metę wzorców zachowania. Mówię to zarówno na podstawie obserwacji, jak i osobistego doświadczenia).
W początkowych klasach bardzo lubiłem konkursy szybkiego liczenia; trudno się dziwić, skoro najważniejsze były w nich dokładność i szybkość, a ja należałem do kilku uczniów, którzy zawsze byli najlepsi, i cieszyłem się, że mogę się popisać. W algebrze i prostej geometrii dzięki kilku wskazówkom, których udzielił mi Lee, byłem kimś w rodzaju cudownego dziecka, ale tylko w początkowym stadium. Później, co przyjąłem z pewną rezygnacją, nie radziłem sobie już tak dobrze. Mój brat miał nałóg rozwiązywania zagadek. Ja też lubiłem to robić. W wyobraźni Lee Hellera symbol x nie był zwykłą niewiadomą: był podejrzanym osobnikiem, którego należało wytropić i przygwoździć na podstawie dowodów rzeczowych zawartych w załączonych danych. Na egzaminie z algebry w klasie 7A lub 7B znalazło się któregoś razu wyjątkowo perfidne zadanie odznaczające się szczególnym stopniem komplikacji.
– Poradziła sobie z nim tylko jedna osoba – oznajmił matematyk, pan T. D. Bartells, spoglądając w moją stronę. – I to musiałeś być ty – dodał, rzucając we mnie kawałkiem kredy.
Rzucanie kredą było niesforną metodą utrzymania w ryzach jego niesfornych uczniów, do których bez przerwy należałem, mądrząc się, gadając, przerywając mu i wymyślając różne figle, w moim złośliwym mniemaniu niewinne, których ofiarą padał jeden z moich kolegów; kiedy na przykład prawidłowa odpowiedź brzmiała „dwa", a on jej nie znał, podpowiadałem mu, szepcząc „cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt dziewięć". Pan Bartells wiedział oczywiście, czyja to sprawka. Nigdy nie miałem dosyć.
Zbliżając się z każdym rokiem do klasy, w której nauczał, nabijaliśmy się z pana T. D. Bartellsa, przekręcając w tajemnicy jego nazwisko na „Titty Bottles". Nie zdziwiłbym się, gdyby też o tym wiedział.
W szkole nigdy nie miałem prawdziwych kłopotów. Kiedy kilka razy wzywano rodziców, poszła moja siostra. Matka bałaby się, a ja wstydziłbym się jej łamanej angielszczyzny. Siostra pamięta, że interweniowała tylko raz i było to w sprawie incydentu, o którym zupełnie zapomniałem. Moim przewinieniem nie było złe zachowanie, lecz nuda. Dumałem nad jakimiś sprawami, nie zwracając pozornie uwagi na to, co się działo w klasie, ale za każdym razem, gdy nauczycielka chciała zaskoczyć mnie nagłym pytaniem, wpędzałem ją we frustrację, udzielając prawidłowej odpowiedzi. Wyglądałem przez okno, gapiłem się w ścianę, przyglądałem się swoim dłoniom albo stopom; czasami poruszałem ustami, jakbym mówił sam do siebie. Robiąc to, szukałem prawdopodobnie odpowiednio dowcipnego zakończenia nowelki, którą zamierzałem już wtedy któregoś dnia napisać, względnie zdania, którym mógłbym zacząć albo zakończyć następne wypracowanie.
Od najmłodszych lat przejawiałem, jak sądzę, pragmatyczną skłonność do wykorzystywania własnych fantazji i wcielania w życie marzeń. Należał do nich wczesny zamiar zostania pisarzem.
Na ogół nieźle radziłem sobie z logiką i o wiele gorzej z teorią. (W kwestiach, których nie rozumiałem, brałem po prostu za pewnik prawdę, którą mi podawano, i próbowałem iść dalej). Na lekcji biologii na początku szkoły średniej – kolejny triumf -nauczyciel zapytał, po czym możemy poznać, że proces pasteryzacji nie wyeliminował wszystkich bakterii w butelce mleka. Odpowiedź wydawała mi się tak oczywista, że w pierwszej chwili nie podniosłem nawet ręki. Kiedy nikt inny w klasie nie potrafił udzielić odpowiedzi, zrobiłem to.
Brakowało mi jednak wrodzonych zdolności, kiedy w grę wchodziła abstrakcja. Mój umysł był bezradny w obliczu kwadratowych równań, liczb ujemnych, mnożenia ułamków, trygonometrii i rachunku różniczkowego. W chemii, która powinna być łatwa, miałem trudności, kiedy pojawiały się wzory skomplikowanych reakcji. W tym samym mniej więcej czasie część moich bliskich przyjaciół (wśród nich Marvin Winkler), mając powyżej dziurek w nosie tych bezużytecznych dyrdymałów, dała za wygraną i przeniosła się z Lincoln High do szkół zawodowych. Ja przetrwałem, ponieważ miałem dobrą pamięć i potrafiłem powielać na ślepo procedury, które trzeba było stosować. Logarytm pozostał jednak dla mnie czymś niewyobrażalnym i w dalszym ciągu nie rozwiązałem odwiecznej tajemnicy liczby pi (ani nawet nie zrozumiałem, na czym polega ta tajemnica).