Выбрать главу

Kiedy Lee się ożenił, on i Perle zamieszkali najpierw w dzielnicy, która nazywała się Crown Heights. Odwiedziłem ich tam kilka razy z matką i siostrą, ale mam tylko mgliste pojęcie, gdzie to jest. Wiem z gazet, że Crown Heights zamieszkuje obecnie duża społeczność czarnych oraz duża społeczność chasydzkich Żydów, które raczej nie przyjaźnią się ze sobą. Z pewnością nie martwię się o obie te grupy w równym stopniu, ale wobec obu czułbym się tak samo onieśmielony i cieszę się, że mieszkam teraz tutaj, a nie tam. Weźmy Bushwick. Gdybym miał koniecznie odnaleźć, gdzie leży ten rejon Brooklynu, nie wątpię, że by mi się udało. Nie wątpię również, że szybko bym zapomniał.

Nie wiem, co robiliśmy w moim nowym biurze Western Union przy Kings Highway, kiedy padało – mam wrażenie, że firma wydawała nam ceratowe płaszcze przeciwdeszczowe, ale nie dałbym za to głowy swojej ani waszej – i nie przypominam sobie, żebym jeździł rowerem w zimie. Nie mam żadnych złych wspomnień z tego ostatniego krótkiego okresu pracy w Western Union. Nie przypominam sobie w ogóle pracujących tam ludzi.

Pedałowałem stamtąd raźnie w znajome okolice, czasami nawet obok własnego domu, a także w rejony sąsiadujące z biurem i szkołą średnią, które były mi zupełnie obce, miejsca o nazwach takich, jak Flatlands i Canarsie. Drobne odkrycia wciąż mnie ekscytują. Wiedziałem, że Bedford Avenue biegnie za ogrodzeniem stadionu Ebbets Field, należącego do brooklyńskich Dodgersów i że tam właśnie spadają prawdopodobnie piłki wybite na homeruny. Mimo to z prawdziwym zaskoczeniem odkryłem, że Bedford Avenue ciągnie się aż do willowej dzielnicy Flatbush, i to pod własną nazwą, a nie, jak mogłoby się wydawać, Wschodniej Dwudziestej Piątej Ulicy. Coney Island Avenue, nazwana tak, choć prowadzi na wschodni kraniec Brighton i w żadnym miejscu nie przebiega blisko Coney Island, była Wschodnią Jedenastą, a Ocean Parkway udało mi się w końcu zlokalizować jako Wschodnią Szóstą. Do tego momentu znałem na Coney Island tylko ulice „Zachodnie", których numeracja zmniejszała się w miarę oddalania się od mojego miejsca zamieszkania.

Najdłuższą brooklyńską aleją jest prawdopodobnie Flatbush Avenue, która biegnie w dół od Manhattan Bridge (mostu, który rzeczywiście łączy Brooklyn z Manhattanem), przecinając na ukos całą dzielnicę i docierając prawie do brzegu morza przy granicy z Queens. Odkryłem tę długą, dolną część Flatbush Avenue na moim rowerze; górną połową podróżowałem dziesięć lat później, kiedy mieszkałem na Manhattanie i jeździłem mostem do Brooklynu, żeby odwiedzić Sylvię, Lee i matkę. Sylvia i Lee, oboje po ślubie, mieszkali wtedy blisko siebie w pobliżu stacji metra przy Kings Highway. Było to niedaleko biura Western Union, w którym pracowałem dziesięć lat wcześniej, pod koniec szkoły średniej. Po pierwszej odysei, którą odbyłem wzdłuż Flatbush Avenue, najbardziej lubiłem długie wypady na boki, czasami aż do odległego osiedla Gerritsen Beach, małej kolonii jednorodzinnych domów stojących wzdłuż kanałów, łączących wody morza lub zatoki z jakimś akwenem. Nie słyszałem wcześniej o Gerritsen Beach i nie słyszałem o nim później. Nazwiska na telegramach nie były tutaj żydowskie ani włoskie, podobnie jak twarze ludzi, którzy mieli na ogół jasne włosy. Dreszcz podniecenia przechodził mnie za każdym razem, kiedy pedałowałem obok wojskowej bazy powietrznej Floyd Bennett Field. Było to wczesną wiosną 1941 roku i żaden ze znanych mi ludzi nie znalazł się jeszcze nigdy w życiu na pokładzie samolotu i nawet o tym nie marzył.

A trzy lata później, zaledwie trzy lata, wczesną wiosną 1944 roku, na krótko przed wysłaniem mnie za ocean, mogłem znów poczuć ten dreszcz, lądując na Floyd Bennett Field w B-25s po locie treningowym z naszej bazy w Columbii w Karolinie Południowej. (Teraz przychodzi mi do głowy, że to mogło być Mitchell Field na Long Island, ale okres, jaki upłynął, jest ten sam i w związku z tym nie zmienia się pointa).

Po wylądowaniu mieliśmy trochę wolnego czasu, w związku z czym zaprowadziłem dwóch moich gburowatych znajomych bombardierów (nie mógłbym nazwać ich kumplami, bo nie byliśmy ze sobą tak blisko), Bowersa i Baileya, którzy przylecieli innymi samolotami, na obiad w słynnej restauracji Lindy'ego, usytuowanej wówczas na Broadwayu w okolicach Pięćdziesiątej Ulicy. Byłem tam już wcześniej na przepustce (w charakterze podziwianego, aczkolwiek nieco anonimowego bohatera wojennego) zaraz po otrzymaniu skrzydełek bombardiera i awansu na podporucznika. Moi znajomi pochodzili z Chicago (podobnie jak ich gazeta, „Chicago Tribune", obaj byli zaciekłymi izolacjonistami i nienawidzili Roosevelta i Anglii). W życiu nie widzieli takiej knajpy jak Lindy i jej hałaśliwy splendor oraz w przeważającej części żydowskie menu nie wprawiły ich w dobre samopoczucie. (Zapomniałem, co takiego zamówili, ale moim najczęstszym spożywanym tam w ciągu dnia posiłkiem był sandwicz z siekaną wątróbką i wędzonym indykiem na żytnim chlebie, pikle, kiszone pomidory oraz truskawkowy sernik na deser). Obaj czytali Damona Runyona i jeden z nich stwierdził, że siedzący tam ludzie (łącznie ze mną?) przypominają stworzoną przez Runyona postać Harry'ego Konia, sugerując, z czego zdawałem sobie świetnie sprawę, że wyglądają jak Żydzi, l rzeczywiście tak właśnie wyglądaliśmy.

We włoskich domach, które odwiedzałem z moimi telegramami, kiedy pracowałem jeszcze w Western Union, czekałem czasem, aż ktoś dorosły potwierdzi odbiór telegramu podpisem albo wróci do mnie z napiwkiem i nieodmiennie napotykałem silny cierpki odór absolutnie nie do pomylenia z tym, który unosił się w moim własnym mieszkaniu, chociaż tego ostatniego dzięki naturalnemu przystosowaniu prawie nie czułem. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że ten szczególny przenikliwy aromat, o którym mówię, jest włoski i że tkwi w tapetach, dywanach, tynkach i obiciach mebli impregnowanych przez lata gorącymi oparami oliwy, czosnku i pomidorów.

W tamtych czasach często dostawałem napiwek za przekazanie depeszy. W urodziny i Dzień Matki doręczało się na ogół po kilka telegramów jednej osobie, podobnie jak do lokali, w których odbywały się wesela. Wysokość napiwku wynosiła najczęściej pięć centów, czasami dychę. Największa gratyfikacja spadła na mnie zupełnie niespodziewanie. Pewnego dnia, gdy wracałem późnym popołudniem do roweru po doręczeniu telegramu przy Bedford Avenue, jakiś rozgorączkowany młody człowiek podbiegł do mnie, jakbym był aniołem, który pojawił się w odpowiedzi na jego desperacką modlitwę. Chciał wiedzieć, czy jeśli da mi dolara, udam się do sąsiedniego domu i zaśpiewam Happy Birthday – innymi słowy, czy jako niezależny posłaniec przekażę dziewczynie o imieniu Phyllis, która bawi się tam na przyjęciu, to, co oficjalnie nazywa się muzycznym telegramem. Nie ma sprawy, odparłem, po czym zadzwoniłem do drzwi, zaproszony wszedłem do środka, ruszyłem ku bawiącej się grupce i stojąc bez ruchu z rękoma spuszczonymi po bokach zaśpiewałem Happy Birthday dla Phyllis od Eddiego. Moja publiczność była zachwycona i nagrodziła mnie oklaskami. Po wyjściu na zewnątrz zasygnalizowałem Eddiemu, że zadanie zostało wykonane i ma wolną drogę. Nie uznałem za stosowne zdradzić mu, że obecna w środku starsza pani, prawdopodobnie matka albo ciotka, dała mi dwadzieścia pięć centów za mój muzyczny telegram.

Śpiewanie Happy Birthday uznałem za łatwą robotę – a także lukratywną – i żałowałem, że nie mogę zrobić w tej dziedzinie kariery.

Późną wiosną 1941 roku, kiedy na fotelu prezydenta zasiadł ponownie Franklin Delano Roosevelt, ukończyłem zgodnie z planem szkołę średnią. Odszedłem z Western Union w dniu rozdania świadectw. Jeśli istniało wtedy coś takiego jak bal maturalny, nic o tym nie wiedziałem; gdybym wiedział, pewnie bym nie poszedł. Do dziś nieufnie traktuję uczestnictwo we wszelkich grupowych imprezach i za każdym razem, gdy ulegam i biorę w nich udział, potem tego żałuję. W ramach protestu przeciwko wojnie w Wietnamie poszedłem na organizowany w Nowym Jorku marsz, pierwszy, w którym dołączono mnie do innych ludzi pióra, a następnie ustawiono w porządku alfabetycznym. W rezultacie znalazłem się nagle tuż obok dwóch krytyków literackich, którzy już wcześniej nie kryli swojej dezaprobaty wobec mojej osoby i choćby na tej podstawie mogli wydedukować, że ja też nie mam o nich najlepszego zdania. Byłem potem uczulony na inne marsze i wziąłem udział tylko w jednym, największym z nich, zorganizowanym w Waszyngtonie, dokąd poleciałem samolotem z grupką przyjaciół. Była też tam moja córka, Erica, która przyjechała autobusem z kolegami ze szkoły średniej. Biorąca udział w tym marszu grupa młodych katolickich studentek oraz towarzyszące im zakonnice z Marymount College z Westchesteru, dokąd tydzień później pojechałem, żeby mówić na temat mojej twórczości, zostały zaatakowane gazem łzawiącym, kiedy stały niewinnie przy krawężniku, czekając na swój wyczarterowany autobus. Nie pomyślałem nawet, żeby pójść na uroczystość rozpoczęcia roku w swoim college'u. Poszedłem na rozdanie świadectw maturalnych; towarzyszyły mi dumnie moja matka, Lee i Sylvia. Zjedliśmy razem wczesny obiad w restauracji, a potem pojechałem metrem 7 kilkoma przyjaciółmi do klubu przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, żeby posłuchać Billie Holiday. Mieliśmy już wtedy własny klub i wiedzieliśmy, że jest wyjątkowo dobra.