Выбрать главу

Mój pierwszy klub Highlight powstał w piwnicy, a potem przeniósł się do bardziej wystawnych wnętrz przy Surf Avenue, półtorej przecznicy od mojego domu. Któregoś dnia mój brat wpadł tam niespodziewanie, żeby wezwać mnie do domu. Paliłem papierosa. Trzymałem to w tajemnicy przed rodziną i nie potrafię powiedzieć, który z nas był bardziej zakłopotany. Zostałem przyłapany; Lee przyłapał mnie. Każdy z nas powinien coś zrobić. Najwyraźniej żaden nie wiedział co.

– Od jak dawna to robisz? – zapytał w końcu z dezaprobatą, gdy wyszliśmy razem na ulicę.

Zgniotłem niedopałek. Oboje z Sylvią palili i mogłem zapytać, ile miał lat, jak sam zaczął, ale nie umiem być wyszczekany, gdy to naprawdę ważne. Niewinnym głosem i ze szczerym wyrazem twarzy potrafię opowiadać najbardziej niesamowite historie słuchającym mnie jeleniom, ale robię to wyłącznie wtedy, kiedy idzie o żart i w grę nie wchodzi poważna stawka. Przyciśnięty do muru, zaczynam się jąkać i zapominam języka w gębie.

– Skoro już palisz, równie dobrze możesz to robić w domu – zadecydował. – Nie powinieneś robić poza domem niczego, o czym nie mógłbyś nam opowiedzieć. Masz, spróbuj mojego – dodał po chwili.

Ta krytyka odniosła pozytywny skutek i rok później wzmocniła opory, które zalęgły się już wcześniej w moim sumieniu, a wynikały, jak sądzę, ze znikomych (z wyjątkiem zwodniczego apetytu) narkotycznych efektów palenia marihuany. Paliłem ją kilka razy i zawsze byłem potem głodny jak wilk i miałem obolałe gardło. Palenie marihuany z całą pewnością nie było rzeczą, o której chciałbym, żeby dowiedziała się moja rodzina. Nie miałem po niej żadnych wizji, ani wtedy, ani później, jakiś czas po wojnie, kiedy sztachnąłem się wyłącznie po to, by nie sprawić zawodu bliskim znajomym, w których towarzystwie się znalazłem (nie chciałem narazić się na zarzut, że psuję dobrą zabawę, albo jestem sztywniakiem). Na podstawie tego, czego nauczyłem się później w trakcie kilku mało owocnych lat psychoanalizy, sądzę, że nie miałem wizji, ponieważ z powodów ukrytych głęboko w mojej podświadomości wcale ich nie chciałem. Prawdę mówiąc, w ogóle nie miałem ochoty palić trawki.

Co do samej matury, mój udział w uroczystościach był naprawdę skromny. Nie wygłaszałem dzięki Bogu mowy pożegnalnej, nie zdobyłem żadnych nagród i poza momentem gdy odbierałem dyplom, nie zostałem ani razu wyróżniony z nazwiska. Prawdopodobnie jednak wyróżniałem się na tle wszystkich obecnych osiągnięciem, którego nie zauważono. Byłem jedynym uczniem klasy maturalnej o imieniu Joey, który otrzymywał zasiłek dla bezrobotnych, sięgający astronomicznej kwoty sześciu dolarów tygodniowo.

Całe świętowanie ograniczyło się, o czym już wspomniałem, do obiadu i wizyty w klubie. Nikt nie myślał nawet o czymś w rodzaju nagrody czy wakacji. Nie sądzę, żeby ktoś, kogo wtedy znałem – w każdym razie nie Lee ani Sylvia – pojechał gdzieś na wakacje. W sobotni ranek odpoczywałem. W niedzielę, razem z doradzającymi mi przez ramię Lee i Sylvią zabrałem się do lektury ofert pracy, a w poniedziałek rano wsiadłem do metra, żeby odwiedzić pośredniaki i poszukać szczęścia w mieście.

Moje pierwsze biuro pośrednictwa pracy, Wall Street Employment Bureau, mieszczące się w finansowej dzielnicy dolnego Manhattanu, przy krętym zaułku o nazwie Beaver Street (fascynuje mnie, że tego rodzaju detale tak mocno zapadają w pamięć), na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną skierowało mnie ponownie na północ, do Towarzystwa Komunikacyjnych Ubezpieczeń Wzajemnych Manhattan w General Motors Buiłding, gdzie przystojna, macierzyńska i jak należy zamężna czarnowłosa panna Beck (lub Peck) nie mogła uwierzyć, że widziała mnie już przedtem i dała do zrozumienia wzruszeniem ramion i pochyleniem głowy, że tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Siedząca przy biurku bliżej drzwi moja nowa i chyba bardziej obiecująca miłość zaprowadziła mnie daleko na tyły biura, gdzie jeszcze nie byłem. Najpierw rozmawiała ze mną sekretarka jednego z dyrektorów, panna Sullivan; zadała mi w uprzejmy sposób kilka pytań, głównie, jak dzisiaj sądzę, żeby sprawdzić, czy rozumiem i potrafię mówić po angielsku. Jej szef potrzebował potem zaledwie pięciu minut, żeby zaakceptować, jak przypuszczam, moją powierzchowność, i posłano mnie natychmiast do roboty w archiwum. Moje początkowe wynagrodzenie wynosiło sześćdziesiąt dolarów miesięcznie i wydawało się nie najgorsze. Byłem szczęśliwy, że w ogóle mam jakąś pracę. Dość szybko zorientowałem się, że tak długo, jak długo pozostanę archiwistą, moja płaca raczej się nie zmieni. Gdybym się nad tym zastanowił, zdałbym sobie już wtedy sprawę, że w Towarzystwie Manhattan nie ma poza tym zbyt wielu rzeczy, których mógłbym się szybko nauczyć i które w ogóle chciałbym robić.

W tym czasie, w wieku osiemnastu lat, wątpię, bym miał ochotę myśleć o czymkolwiek w sposób tak systematyczny. Podobnie jak moi rówieśnicy, nie zastanawiałem się nad przyszłością. Tak naprawdę żaden z nas nie wiedział, co chce robić albo kim chce zostać. Sformułowania, że jakaś praca „daje szansę na awans" lub „może zapewnić pomyślną przyszłość", mało dla nas znaczyły, ponieważ niczego nie planowaliśmy; wykluczała to nasza sytuacja. Toczyła się wojna, czekało nas powołanie do wojska i braliśmy to, co mogliśmy otrzymać. Jeśli któryś z nas dostał awans i wzniósł się na trochę wyższy szczebel, traktowaliśmy to niejako coś, co mu się słusznie należało, lecz zaskakujący uśmiech fortuny. Nie pamiętam, ile z moich sześćdziesięciu dolarów miesięcznie dawałem rodzinie na ogólne koszty utrzymania, ale coś dawałem – tyle, ile Lee lub Sylvia chcieli, żebym dawał. Nie chcieli zbyt wiele.

Samo archiwum było przestronną klatką z sięgającej od podłogi do sufitu drucianej siatki, która zajmowała centralną część całego piętra. Przez jej kwadratowe oka ci z nas, którzy byli w środku, widzieli to, co działo się na zewnątrz, a ci z zewnątrz mogli nas słyszeć i widzieć. Ponieważ mogliśmy się swobodnie komunikować głosem, inni rzadko kiedy musieli wchodzić do klatki, lecz mimo to często to robili.

Zorientowałem się szybko, czym zajmowała się firma: ubezpieczano tu od odpowiedzialności cywilnej limuzyny i taksówki, zarówno te należące do korporacji, jak i do indywidualnych przewoźników. Ubezpieczenie obejmowało szkody powstałe w wyniku wypadku, szkody materialne (SM) oraz uszkodzenia ciała (UC). Szybko zorientowałem się także (i zaimponowałem w domu tą wiedzą), że w tym czasie numery rejestracyjne wszystkich miejskich taksówek zaczynały się od litery O, a samochodów świadczących prywatne usługi – od Z. Za każdym razem, gdy jakaś taksówka albo ubezpieczona u nas limuzyna uczestniczyła w wypadku drogowym – a po wszystkich dzielnicach Nowego Jorku krążyło wówczas mnóstwo taksówek i mniej lub bardziej poważne kolizje zdarzały się o każdej porze dnia i nocy – pisało się raport, zakładało akta sprawy i umieszczało je w jednej z licznych szafek, skąd były wyjmowane, kiedy pojawiał się jakiś nowy dokument. Nasze zadanie – a była nas całkiem spora grupka – polegało na zlokalizowaniu i dostarczeniu akt na właściwe biurko, gdy dostawaliśmy takie zlecenie, a następnie na odniesieniu ich na miejsce. Kiedy sprawę zamykano, na ogół w wyniku negocjacji, teczki wędrowały na dół do magazynu martwych akt. Szafki na górze były metalowe; na dole przechowywano akta w kartonowych pudłach. Po upływie odpowiedniego okresu przenoszono je do wynajmowanego na Manhattanie magazynu jeszcze bardziej martwych akt. Któraś z tych martwych teczek mogła jednak co jakiś czas wrócić do życia i jeden z nas musiał udać się do ponurych katakumb magazynu, żeby ją przynieść.