Выбрать главу

Pracowało nas tam na pełnym etacie pięć osób. Najbardziej zaprzyjaźniłem się ze Stanleyem Levym, jakieś dwa lata starszym ode mnie, który mieszkał daleko w Brooklynie, niedaleko Coney Island. Czarnowłosy, z dołkiem w podbródku, przypominał bardzo Cary'ego Granta i z tego, co wiem od ludzi, którzy znali Granta, był od niego znacznie mądrzejszy. Lou, który pracował tam najdłużej, był szczupłym przyjaznym Włochem z Bronxu; Jerry był Żydem i także mieszkał w Bronksie. Naszym szefem był Ralph, żwawy sprężysty niski facet poniżej trzydziestki z wypomadowanymi falistymi blond włosami. Na pierwszy rzut oka Ralph wydawał się zawsze robić dwa razy tyle, co każdy z nas, dwa razy tyle, co wszyscy razem – biegał w tę i z powrotem, z nieodłączną kartką papieru w ręce, a potem któregoś dnia nagle go zwolniono. Nie powiedziano nam dlaczego. Na tej kartce papieru, żartował Stanley Levy po jego odejściu, nigdy nie było nic napisane.

Z odległej części biura za zakrętem korytarza, gdzie urzędowali nie spoufalający się na ogół z resztą personelu likwidatorzy, prawnicy i agenci, przybyła do naszego archiwum panna Dunbar, wspaniale zbudowana kobieta koło pięćdziesiątki o pogardliwym wszystkowiedzącym spojrzeniu i szyderczym uśmieszku. Od dzisiaj wszystko tu będzie wyglądać inaczej, powiadomiła nas stanowczo, kiedy została naszą szefową; przeprowadzimy konieczne zmiany. Nikt z nas nie wiedział, o czym mówi; nie mieliśmy pojęcia, co było nie tak. I w rezultacie wszystko zostało po staremu. Pracowaliśmy tak jak przedtem, nie molestowani i w dobrych humorach, przekomarzając się z tymi dziewczętami, które odpowiadały żartami na nasze żarty, i mężczyznami, którzy nas do tego prowokowali – z George'em Schwartzem, panem Spiese'em, Harriet Jackman, panną Beck, Virginią i Eunice. Pod sardonicznym uśmieszkiem i wszystkowiedzącym spojrzeniem panny Dunbar nie kryło się nic szczególnego; takie miała po prostu spojrzenie i do jedynej zmiany doszło, kiedy wylosowany został numer Lou i nasz kolega musiał odejść do wojska. W jego domu w Bronksie (Stanley i ja jechaliśmy tam piekielnie długo metrem) odbył się w przemiłej atmosferze pożegnalny obiad, ugotowany i podany przez promienną kochającą matkę, która kochała nas wszystkich. To był mój pierwszy włoski domowy posiłek i przeliczyłem się trochę z siłami. Zbyt grzeczny wówczas, żeby zapytać i się upewnić, uznałem, że klopsiki, podane po zupie i spaghetti, są głównym daniem i roztropnie (przezorny zawsze ubezpieczony) nałożyłem sobie dwa lub trzy więcej; potem miałem pewne trudności z nadziewanym kurczakiem w jarzynach, którego podano przed owocami, serami i ciastem na deser.

Mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt, z kilkoma starymi biurkami i porzuconymi obrotowymi krzesłami, nie sprawiał wcale ponurego wrażenia. Dla nas stanowił rodzaj placu zabaw. Był do niego tylko jeden klucz i przechowywaliśmy go w archiwum. Posilałem się tam razem z resztą, kiedy zabrałem z domu drugie śniadanie, co zdarzało się dość często. Matka dawała mi jabłko, pomarańczę albo banana i moje ulubione kanapki: dwie bułki z makiem, zawsze dwie i zawsze z makiem, z łososiem z puszki, krojoną drobno cebulką i plasterkiem pomidora bądź też z koszernym salami lub kiełbasą i mnóstwem musztardy. Kolejnym przysmakiem mojego pomysłu (tak mi się przynajmniej wydawało) była bułka z plastrem kurczaka – koniecznie białe mięso, tak wtedy jak i dzisiaj – z liściem sałaty oraz – i na tym polegała cała magia – majonezem z jednej strony i keczupem z drugiej. Tylko krok dzielił mnie od odkrycia rosyjskiego dressingu i nic o tym nie wiedziałem.

W magazynie toczyliśmy czasami bitwy na gumki i spinacze i graliśmy w kości i w „nogę". (W grze w „nogę" zawodnik wsuwał monety pod każdy but tak szybko, żeby nikt nie zauważył, czy na górze jest orzeł, czy reszka. Następnie drugi zawodnik wsuwał pod nie monety tej samej wartości. Jeśli pasowały, wygrywał. Jeśli nie, wygrywał pierwszy zawodnik. W większości wypadków był remis). Można tam było również spędzać miło czas w samotności, udając, że wciąż szuka się akt, które się znalazło, i rozwiązując poranne krzyżówki, względnie zaznaczając w zamieszczanych w gazetach kuponach, kto zwycięży w sobotnich meczach uniwersyteckiej ligi futbolu. Co jakiś czas wyjmowałem na chybił trafił jakieś akta, żeby poszukać czegoś ciekawego. Nigdy nie udało mi się niczego znaleźć. Dla wielu magazyn był również miejscem potajemnych szybkich schadzek, co dwaj z nas odkryli przypadkiem w dniu, kiedy odchodziłem. Miejscem jeszcze szybszych schadzek były schody między piętrami.

Na temat biurowych romansów dowiedziałem się dużo od mojej przyjaciółki Virginii, wesołej, dowcipnej i wyjątkowo ładnej flirciary. Była ode mnie cztery lata starsza i studiowała wcześniej w college'u. Kiedy się bliżej poznaliśmy, opowiedziała mi o swoich randkach. Na jedną wybrała się z naszym prawnikiem, na drugą z likwidatorem i każdy z nich zagrozi], że wysadzi ją z samochodu, jeśli nie okaże się bardziej uległa, niż była. Mieszkała aż w New Jersey i nie wspomniała, że musiała wracać do domu na piechotę. Utrzymywała również słodkie i smutne płatoniczne stosunki ze starszym cichym żonatym mężczyzną, ale ograniczały się one do wypijanego czasem po pracy drinka i jeszcze rzadszej kolacji. Nie mogło z tego nic wyniknąć i żadne z nich nie chciało, żeby wynikło coś więcej.

Którejś soboty poszedłem prosto z biura do opery, na popołudniowe przedstawienie „Carmen" w starym budynku Metropolitan Opera, gdzieś w okolicy Zachodniej Trzydziestej. Dokonałem trafnego wyboru. Dzięki cotygodniowym i nocnym programom radiowym prezentującym krótkie fragmenty klasycznych przebojów, znałem już częściowo muzykę – marsz toreadorów, Habanerę i natchnioną uwerturę. (Dwie pierwsze melodie były popularne na naszej ulicy dzięki zaopatrzonym w domorosłe rymy przeróbkom: „Wysoki Sądzie/Ten okropny zbój/Dopuścił się/Ach Boże mój…/Niech odpokutuje za swój grzech/Żądam katorgi lat trzech!" i „Zabiłem byka/Cóż to dla mnie byk/Krew z niego sika/Siku siku sik…". Reszty zapomniałem. Z tą drugą przyśpiewką zapoznał mnie Lee, od którego nauczyłem się również wszystkich wierszyków o Iwanie Cywickim Cycarze). Na przedstawieniu „Carmen" zachwyciły mnie tańce, gra aktorska, oczarowało zaskakujące pojawienie się w barwnym pochodzie rozpoczynającym ostatni akt karety zaprzężonej w żywe konie. Żywe, prawdziwe konie! – powtarzałem wszystkim.

A potem przeciągnąłem strunę. Podejmując naiwną i w rezultacie nieudaną próbę wprowadzenia mojego przyjaciela Lou Berkmana w świat muzycznych rozkoszy, nabyłem dwa bilety na drugą operę i zabrałem go ze sobą, tym razem na wieczorne przedstawienie. Lou pracował już wtedy na złomowisku swojego ojca w Brooklynie, przedsiębiorstwie, które było o wiele bardziej lukratywne, niż można by sądzić z nazwy, i z którego tak długo, jak to było niezbędne, utrzymywały się na całkiem niezłym poziomie dwie albo trzy rodziny Berkmanów. Po pracy przyjechał do mnie metrem i czekając w recepcji, dowcipkował z moją rezolutną przyjaciółką Virginią. Fundnął mi siekany kotlet z tłuczonymi ziemniakami i pieczoną fasolą w barze po drugiej stronie alei i pojechaliśmy metrem na południe. Kupiłem oczywiście najtańsze bilety i kiedy po długim czasie odnaleźliśmy swoje miejsca w najwyższym rzędzie z boku, okazało się, że nie widzimy jednej trzeciej sceny. Wystawiali „Tannhausera" i tym razem nie był to fortunny wybór. Padłem ofiarą własnej łatwowierności i niedoświadczenia: do melodii „Chóru pielgrzymów" śpiewaliśmy w podstawówce naszą piosenkę na Święto Dziękczynienia; tą samą melodią zaczyna się uwertura i sądziłem naiwnie, że jej znajomość ułatwi przyswojenie sobie reszty muzyki. Tym, którzy nie znają Wagnera, lub nie znają „Tannhausera", mogę powiedzieć, że istnieje wielka różnica między tą operą i „Carmen", wielka i bardzo dłu-u-uga. Ten wieczór sprawił, że Lou, póki żył, nigdy już nie poszedł na żadną operę, a ja nigdy nie chciałem słuchać „Tannhausera".