Po odejściu z archiwum drugiego Lou i pod kierownictwem panny Dunbar, która w przeciwieństwie do żywego jak iskra Ralpha miała nas stałe na oku, stosunki w naszym miejscu pracy zrobiły się mało sympatyczne. Następca Lou nie potrafił się dopasować do kumpelskiej atmosfery, w której uprzednio kwitnęliśmy. I kiedy również Stanley Levy powołany został do wojska i złożył podanie o dymisję, zwolniłem się razem z nim. Odeszliśmy tego samego popołudnia. Stanley szedł do wojska, ja do stoczni marynarki wojennej w Wirginii. W ostatnim dniu pracy, w wyniku zabawnego zbiegu okoliczności, wyszło na jaw, że więcej niż jeden z nas wykorzystywał mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt na szybkie romantyczne randki w godzinach urzędowania. Do magazynu był tylko jeden klucz i obaj pilnie go potrzebowaliśmy. Zawsze uczynny, ustąpiłem starszemu koledze i zostałem obsypany pieszczotami na podeście schodów w połowie piętra. Po raz kolejny nie udało mi się uzyskać wszystkiego, czego pragnęło na pożegnanie me serce. Virginia miała jak zwykle pomalowane na czerwono wargi i nie całowaliśmy się zbyt namiętnie, żeby nie zostawić na ustach dowodu winy. Byłem w niej głęboko zakochany i to było dobre. Przestałem ją kochać minutę po tym, jak się rozstaliśmy, i to było jeszcze lepsze.
7. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej
W drugim końcu naszej długiej kuźni, gdzie nigdy nie miałem okazji pójść, celował w górę trzon potężnej konstruowanej tam morskiej kotwicy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją wykuwają. Co jakiś czas toczyłem do „hartowania" w okrągłych basenach beczki małych przedmiotów i spoglądałem z podziwem na grube, kolosalne ramię dźwigu, które unosiło się wyżej niż wszystko, co stało dookoła. Już wtedy intrygowały mnie masywne ogniwa łańcucha potrzebnego do podniesienia kotwicy; jak i gdzie są wytwarzane i łączone. Piece na naszym wydziale były mamuciej wielkości, a wypluwały takie małe przedmioty, jak sworznie, nity i klamry. Do tej pory nie wiem, jak produkowano te ogniwa łańcucha, i przestałem się nad tym zastanawiać. Dzisiaj intrygują mnie drobne jubilerskie łańcuszki: w jaki sposób, u licha, te maleńkie blaszki łączą się w giętkie segmenty.
Przez cały dzień łykaliśmy tabletki z solą. Dla naszego zdrowia. W parne dni nakłaniano w tym czasie ludzi do spożywania dużej ilości soli, żeby nie doszło do przegrzania organizmu. Ponieważ w warsztacie znajdowało się wiele płonących palenisk, wydawało nam się to niezwykle ważne. Paleniska były przeważnie nieduże i stały w pewnej odległości od siebie. Cylindry z tabletkami z solą wisiały niczym świetlówki na wszystkich ścianach i słupach. Kowalom musiało być co najmniej tak samo gorąco, ciężko i nieprzyjemnie jak mnie, ponieważ pracowali bliżej ognia, obracali, kuli i obrabiali gorący metal na kowadłach i robili sztance przy piecach. Moja praca polegała głównie na przenoszeniu pojedynczych prętów rozżarzonego metalu z paleniska na kowadło (robiłem to oczywiście za pomocą szczypiec i miałem na rękach grube ognioodporne rękawice, które wybrał dla mnie Lee) za każdym razem, kiedy kowal, do którego zostałem tego dnia oddelegowany, dał mi znak, następnie zaś na zabraniu pręta, który właśnie wymodelował. Ale kowale dostawali więcej pieniędzy ode mnie i życie przyzwyczaiło ich do żmudnego fizycznego znoju. W przeciwieństwie do mnie uważali ciężką pracę za coś naturalnego.
Zaskakująco dużo pochodziło ich z wiejskich rejonów Karoliny Pomocnej, której północna granica znajdowała się całkiem niedaleko; większość pozostałych przywędrowała na południe z rolniczych miast Wirginii, żeby tak długo, jak się da, korzystać z możliwości pracy w przemyśle obronnym. W jakim innym miejscu dobry kowal mógłby porządnie zarobić w czasie pokoju?
Znajomi z północy przygotowali mnie wcześniej na różne osobliwości wymowy, z którymi rychło się spotkałem. Najbardziej szczególna z nich, w przeciwieństwie do przesadnych trawestacji, które zdarzało mi się słyszeć w kinach, polegała na tym, że południowcy regularnie przekręcali znajomy (znajomy dla mnie) dyftong ou (jak w out) w coś, co brzmiało jak oo – tak że z mouse, myszy, robił się moose, łoś (nigdy nie starałem się dowiedzieć, jak wymawia się w tej okolicy słowo moose) i zdanie theres a mouse running about the house brzmiało theres a moose running aboot the hoose. Byłem zbyt grzeczny i taktowny, żeby żartować na ten temat i w ogóle dać do zrozumienia, że usłyszałem coś humorystycznie nietypowego. Prawie zawsze byłem w stanie (ze zrozumieniem i szacunkiem, który mógł wynikać zarówno z rozsądku, jak i z sublimacji tchórzostwa) przyjąć do wiadomości podstawy cudzych poglądów i spojrzeć na siebie oczyma innych. Dla matki, a także dla Lee i Sylvii, w ogóle dla wszystkich członków naszej rodziny deprecjonowanie kogoś za to, że jest inny lub upośledzony, świadczyłoby o wrednym charakterze.
Ponieważ staraliśmy się widzieć samych siebie, tak jak mogli nas widzieć inni, nieobce nam było pewne skrępowanie. Ilustruje to domowa anegdota dotycząca żydowskiego święta Jom Kippur. Matka, która nie była raczej praktykująca, wolała, bym to ja poszedł późnym popołudniem do jednej z dwu synagog przy naszej ulicy i odmówił kadisz za mojego ojca, bardziej, jak się domyślam, żeby zachować pozory i pozostać w zgodzie z tradycją, niż z przekonania, że moja modlitwa pomoże w jakiś sposób ojcu albo Panu Bogu. Starałem się spełniać to jej życzenie tak długo, jak długo mieszkałem w domu, to znaczy do czasu, gdy poszedłem do wojska. Nigdy nie nalegała; to nie było w jej naturze. Ale na początku września 1949 roku, kiedy razem z moją pierwszą żoną Shirley szykowałem się do podróży statkiem do Anglii, żeby przez cały rok akademicki przebywać tam na stypendium Fulbrighta (jednym z najwcześniej przyznanych), matka uznała, że musi mi o tym przypomnieć. Miała już wtedy od dawna złamane biodro i chodziła o lasce; wypadek zdarzył się, kiedy szkoliłem się na bombardiera. Z nieśmiałą natarczywością, która najwyraźniej ją krępowała, poprosiła nas oboje na stronę, trzymając w jednej ręce kalendarz, a w drugiej karteczkę, z zanotowanym już dniem, w którym przypadało w tamtym roku Jom Kippur. Musimy pamiętać, oświadczyła, żeby znaleźć świątynię w mieście, w którym się akurat tego dnia znajdziemy i wziąć udział przynajmniej w części nabożeństwa. „Inaczej – wyjaśniła w swojej kulawej angielszczyźnie – ludzie pomyślą, że jesteście koministami". Tak się złożyło, że moja żona i ja spędziliśmy Jom Kippur w Paryżu. Ona miała dwadzieścia pięć łat, ja dwadzieścia sześć, byliśmy w Paryżu po raz pierwszy i nasze starania, by odnaleźć synagogę, nie były zbyt wytrwałe. Nie trafiliśmy na żadną, lecz mimo to nie sądzę, by wiele osób w Paryżu doszło do wniosku, że jesteśmy „koministami". I przypuszczam, iż obrażałbym chyba Pana Boga sądząc, że obchodzi go to, czy się do Niego modlę, czy nie, i że w ogóle wie, kim jestem i gdzie się akurat znajduję.
Po wypadku matki podziwiałem życzliwość, z jaką różne biurokratyczne instancje wojskowe połączyły swe wysiłki, aby załatwić mi przepustkę w kilkadziesiąt minut, z całą pewnością krócej niż w godzinę. Odbywałem wstępne szkolenie w wojskowej bazie lotniczej w Santa Ana w Kalifornii, olbrzymim ośrodku, w którym przyjmowano, badano, oceniano i kwalifikowano na kursy dla pilotów, bombardierów i nawigatorów tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy kadetów sił powietrznych. Telegram wysłała moja siostra. W kancelarii jednostki skierowano mnie do biura kapelana, który załatwił mi od ręki pożyczkę z Czerwonego Krzyża na dostarczone przez dział transportu bilety kolejowe. Dział transportu przyznał mi również pierwszeństwo w uzyskaniu miejscówki.
Wchodząc jakieś pięć dni później do szpitala w Brooklynie, nie miałem pojęcia, co zobaczę. Z przyczyn, których nie pojmuję i nie spodziewam się nigdy pojąć, wymyśliłem dziwaczny scenariusz, że nie uda mi się rozpoznać własnej matki, i bałem się, że może przez to wpaść w straszną rozpacz. Przede mną stało kilkadziesiąt łóżek otwartego oddziału kobiecego Coney Is-land Hospital. Naprzeciwko drzwi, przez które wszedłem, leżała białowłosa kobieta mniej więcej w wieku mojej matki, która natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Po chwili podniosła się na łokciu, wpatrując się we mnie jeszcze bardziej intensywnie, a ja odpowiedziałem na jej spojrzenie, nieśmiało się uśmiechając. Ponieważ nie spuszczała za mnie wzroku, podszedłem do niej, uścisnąłem delikatnie, pocałowałem i usiadłem przy łóżku. Byłem przerażony, że nie za bardzo mnie rozpoznaje i nie mówi do mnie po imieniu. Wyglądało to gorzej, niż się spodziewałem. Dopiero po kilku minutach niezręcznej rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy w życiu nie widzieliśmy się na oczy. Zgnębiony rozejrzałem się dookoła i na samym końcu sali zobaczyłem moją matkę, która lewitowała niemal nad łóżkiem, z biodrem w gipsie, sfrustrowana i wściekła, machając rękoma i starając się zwrócić moją uwagę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją zapamiętałem, i ponownie oznajmiła, że mam pokręcony umysł – Powtórzyła to jeszcze raz, kiedy wyznałem jej, że będę wkrótce latał samolotem. Nie potrzebowała dodawać, że boi się, iż zginę w katastrofie.