Выбрать главу

Niedługo po śmierci ojca przeprowadziliśmy się ze starego mieszkania do nowego, identycznej wielkości, mieszczącego się po drugiej stronie ulicy, i to właśnie mieszkanie uważam za swój dom, w którym dojrzewałem w dzieciństwie. Miało cztery izby. Wszystkie mieszkania miały wówczas chyba cztery izby, w tym kuchnię i salon, który rutynowo służył jako czyjaś sypialnia. Na wiosnę, u nas i u innych, pojawiała się tabliczka POKÓJ DO WYNAJĘCIA, zawiadamialiśmy sąsiadów i braliśmy lokatora na lato, na ogół jedną osobę dorosłą albo małżeństwo z przyjaciółmi lub krewnymi w pobliżu. Żadne z nas, ani brat, ani siostra, nie pamięta, gdzie gnieździliśmy się, wynajmując ten pokój. Siostra przypomina sobie, że w naszym pierwszym mieszkaniu jeden pokój zajmowali kiedyś rodzice z dzieckiem, a ktoś z nas spał w kuchni. Nie pamięta kto.

To właśnie dzięki jednemu z tych lokatorów po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z muzyką klasyczną. Facet zapytał grzecznie, czy wolno mu, w czasie gdy nie słuchamy radia (słuchałem go przeważnie ja, preferując ku rozpaczy matki swingujące big bandy), nastawić je na WNYC. WNYC było stacją nadającą muzykę klasyczną. Nie musiałem słuchać jego ulubionych kawałków, niemniej musiałem je słyszeć. I z radością odkryłem w tych klasycznych utworach wiele melodii, które znałem jako popularne piosenki z Amerykańskiej Parady Hitów oraz innych programów radiowych: Our Love, I'm Always Chasing Rainbows, You Are [a może This Is My] Song of Love, The Lamp is Low i wiele, wiele innych. (The Isle of May, April Showers, No Star is Lost in My Blue Heaven, ponownie Czajkowski i to, co zdawało się w pierwszej chwili autentycznym murzyńskim spirituals, a okazało w rzeczywistości largiem z symfonii Dvofaka „Nowy Świat"). Słuchałem uważnie, by rozpoznać kolejne utwory, i w tym czasie inne, których dotąd nie znałem, pojawiały się ponownie i stawały znajome.

Kiedy ludzie przeprowadzali się z jednego do drugiego mieszkania na Coney Island, chodziło zazwyczaj o zaoszczędzenie na czynszu; wynajmując nowe, nie płaciło się za pierwszy miesiąc albo dwa. Gdy wyprowadzali się z Coney Island do dzielnic o wyższym ekonomicznym statusie, robili to, bo mogli sobie w końcu na coś takiego pozwolić. Najwyrazistszym wspomnieniem, jakie zachowałem z naszego wcześniejszego mieszkania, jest widok mojego brata, który po wyniesieniu wszystkich naszych rzeczy wrócił tam ze mną i ze szczotką, żeby po raz ostatni pozamiatać kąty we wszystkich pokojach. Nie chciał, aby nowi lokatorzy, wyjaśnił, pomyśleli, że ich poprzednicy byli flejtuchami. Do końca życia odznaczał się tą sumiennością, dbałością o poprawne zachowanie.

W nowym mieszkaniu, kładąc się do łóżka, często wyobrażałem sobie ukradkiem (a może miałem taką nadzieję), że przy każdym rogu naszego ciemnego bloku stoi policjant, obserwując bacznie mój dom oraz okno i strzegąc mnie… sam nie wiem przed czym. Z wyjątkiem autentycznego ubóstwa, przed którego świadomością skutecznie mnie chroniono, nic nam nie groziło. Zarówno w domu, jak i na dworze byliśmy bezpieczni. Nie zdarzały się porwania ani włamania i przy ładnej pogodzie na ulicy zawsze była chmara dzieciaków, z którymi można się było bawić, oraz ludzi, którzy mieli na nas oko. Od najwcześniejszych klas byliśmy zachęcani, chłopcy i dziewczynki, do tego, by chodzić bez opieki dorosłych do szkoły położonej w odległości prawie pół mili, przecinając przy tym ulice. W południe wpadaliśmy do domu na lunch, a potem biegliśmy z powrotem na zajęcia popołudniowe i wracaliśmy pieszo o trzeciej, kiedy kończyły się lekcje, cali, zdrowi i bez lęku. Z wyjątkiem lata ruch uliczny nie stanowił większego zagrożenia; trwał Wielki Kryzys, w naszej okolicy nie zarabiało się zbyt dużo i nie było wiele samochodów. Od dziewiątego, dziesiątego roku życia mogliśmy bawić się wieczorem na ulicy albo włóczyć po deptaku aż do momentu, kiedy padaliśmy z nóg lub ktoś po nas przyszedł.

Dwa mieszkania, o których mówiłem, mieściły się. w budynkach przy bocznej uliczce łączącej Surf Avenue – położoną najbliżej deptaka, plaży i brzegu szeroką arterię, nie różniącą się od innych alei w nadmorskich miastach – oraz linię tramwajową poprowadzoną wzdłuż prostego piaskowo-kamiennego wykopu, który nazywaliśmy Railroad Avenue. Kiedy w drodze do szkoły mijałem tory, mógł do mnie dołączyć przyjaciel i kolega od drugiej połowy pierwszej klasy, Albie Covelman, lub parę lat później Seymour Ostrów, który po śmierci ojca przeprowadził się na naszą ulicę z Sea Gate, ogrodzonego prywatnego osiedla leżącego kilka przecznic dalej, po drugiej stronie szkoły. Na Mermaid Avenue dołączaliśmy do gęstniejącego tłumu szkolnych kolegów, którzy mieszkali za moją ulicą. Przed szkołą stało w szeregu, zgodnie z poleceniami, albo baraszkowało na rozległym placu więcej dziewcząt i chłopców, niż można było zliczyć i poznać, od klas przedszkolnych aż do ósmej. Napływali ze wszystkich stron. Muszę zaznaczyć, że nie przypominam sobie, żeby w szkole podstawowej, a potem w średniej, nawet w drużynie koszykówki lub futbolu, był ktoś o czarnym kolorze skóry. Do leżącej kilka mil dalej szkoły średniej chodzili uczniowie z kilku zróżnicowanych etnicznie dzielnic, nie aż tak jednak zróżnicowanych, by w którejkolwiek z nich znalazł się Murzyn. Nie pamiętam żadnych dyskusji na ten temat przed drugą wojną światową.

Linia tramwajowa oraz aleje Surf i Mermaid (przy tej ostatniej było najwięcej sklepów) dzieliły Coney Island na trzy, a czasem na cztery segmenty. Niektóre ulice miały domy mieszkalne między plażą i Surf Avenue, inne nie. Całą działkę pierwszorzędnego terenu między Surf Avenue i deptakiem zajmował otwarty tylko w lecie katolicki sierociniec dla chłopców, którzy przyjeżdżali tam, jak sądzę, wyłącznie na krótko. Z blond włosami i mleczną, upstrzoną piegami cerą sprawiali na nas wrażenie niezbyt zdrowych, kiedy przyglądaliśmy się im przechodząc; my też, z naszymi opalonymi smagłymi twarzami, musieliśmy im się wydawać dziwni i egzotyczni. Aleje biegły równolegle do siebie, poczynając od wysokich ogrodzeń i strzeżonych wjazdów do Sea Gate na krańcu Coney Island aż do końcowej stacji metra BMT w dzielnicy rozrywek. Każdy z leżących między nimi trzech segmentów był gęsto zaludniony i każdy kwartał ulic stanowił zwartą miniaturę rządzącej się własnymi prawami wioski. Największa z alei, Surf Avenue, biegła dalej za stację metra, mijając wesołe miasteczko, karuzele, diabelskie młyny i inne atrakcje; linia tramwajowa, która zaczynała się przy Sea Gate, ostatni przystanek miała daleko za Coney Island, w Sheepshead Bay.

Choć sławna i zamieszkana przez zapobiegliwy solidny ludek, Coney Island nie imponuje zbytnio rozmiarami i właściwie nie jest wyspą, lecz szerokim na nie więcej niż pół mili piaszczystym cyplem, z oceanem po jednej i zatoką Gravesend po drugiej stronie. Na niewielkim, z pewnością nie szerszym niż dwieście jardów, odcinku ulicy między Surf Avenue i linią tramwaj ową Norton's Point, stały cztery dwu- lub trzypiętrowe bloki mieszkalne i kilka mniejszych, jedno- albo dwurodzinnych domków i na dworze było zawsze dość rówieśników, żeby w coś zagrać. Starsi chłopcy potrzebowali często zawodników do skompletowania drużyny i uczyli nas wtedy rzucać i łapać piłkę. Były i dziewczynki. Moja siostra, zbliżająca się teraz do osiemdziesiątki i mieszkająca na Florydzie, wciąż przyjaźni się z kilkoma kobietami, które poznała wtedy na podwórku. I zawsze byli rodzice, przeważnie uśmiechnięte matki, obserwujące nas radośnie z okien, gdy graliśmy w piłkę, bawiliśmy się w berka albo jeździliśmy na wrotkach. Kiedy pozwalały na to domowe obowiązki i pogoda, znosiły na dół krzesła, siadały przed domami po obu stronach ulicy i rozmawiały w jidysz ze sobą i po angielsku lub w mieszance obu języków z nami.