Statek płynął do Bostonu, ale poznaliśmy cel podróży dopiero po zawinięciu do portu. Z Bostonu przewieziono nas koleją do Atlantic City, gdzie po rutynowej procedurze dostaliśmy nowe przydziały, stamtąd zaś, otrzymawszy przepustkę, wróciłem z triumfem na łono rodziny, powitany na Coney Island jako ktoś w rodzaju bohatera wojennego. Nigdy nie pomyślałem, by zapytać, o co się martwili i o czym rozmawiali, czekając na moje listy, i do tej pory tego nie wiem.
Na samym początku badań medycznych w Atlantic City poprosiłem o zwolnienie mnie z czynnej służby powietrznej. Doktor był zaskoczony: wydawało mu się dziwactwem, że po zaliczeniu wymaganej liczby misji bojowych chcę zrezygnować z połowy mojego podstawowego uposażenia, żeby uniknąć zaledwie czterech godzin lotu miesięcznie w Stanach – szansa na to że wyślą mnie ponownie za granicę była bardzo nikła. Mając świadomość, że kłamię w żywe oczy, oświadczyłem, że boję się latać i obawa, iż będę to musiał robić, nie daje mi spać; samo wspomnienie unoszących się w środku samolotów oparów benzyny przyprawia mnie o mdłości. W tym czasie w Stanach były już tysiące podobnych do mnie lotników, którzy zakończyli misje bojowe i zbijali bąki czekając, aż rząd postanowi, co z nimi zrobić, i doktor łaskawie przystał na moją prośbę. A to, co wówczas wydawało mi się kłamstwem, okazało się prawdą, wkrótce potem zdałem sobie bowiem sprawę, że autentycznie boję się latania.
Dostając przydział do mojego namiotu, nowi lokatorzy, którzy obaj byli pilotami, mieli szczęście znaleźć się w jednej z najwygodniej szych i najlepiej wyposażonych brezentowych kwater w naszej eskadrze. Mieliśmy nie tylko piecyk na ropę, który grzał nas w zimie, lecz również wspaniały kominek. Na ścianie pokoju w moim domu w East Hampton, gdzie piszę, a raczej układam na nowo te słowa, wisi za szkłem oprawione w ramki zdjęcie wnętrza namiotu, zwędzone z eleganckiego albumu eskadry, który opracował po wojnie nasz oficer prasowy, pracowity kapitan o nazwisku Everett Thomas. Umieszczony niżej podpis głosi: „Wakacje na Korsyce, 1944"; na pierwszym planie widać duży kuchenny nóż, tort oraz pięć osób, które kwaterowały wówczas w naszym namiocie. W tle stoi duży płonący kominek zwieńczony drewnianym obramowaniem wykonanym z podkładów kolejowych. Wszyscy raczej wyraźnie pozujemy do zdjęcia, które ma sprawiać wrażenie zrobionego ukradkiem.
Młody pilot o nazwisku Bob Vertrees siedzi przy stole z długim kuchennym nożem i kroi nim coś, co wygląda na bożonarodzeniowy tort owocowy, który dostał prawdopodobnie z domu. Dwaj nowi również siedzą i grzecznie się uśmiechają. Jeden patrzy z boku; drugi, posiadacz rzadkiego wąsika oraz maszyny do pisania, obrócony jest twarzą do obiektywu, ale oczyma łypie, jak należy, w stronę tortu. Między nimi spogląda prawie beznamiętnym wzrokiem niski pilot o wystających kościach policzkowych, niejaki Edward Ritter, niski, lecz nie dość niski, by nie przyjęto go z racji niskiego wzrostu na kurs pilotów. Z przedstawionych osób Ritter, który przybył do Europy później niż ja, mieszkał ze mną w namiocie najdłużej. Ja siedzę odwrócony prawie profilem i pochylony do przodu na krześle z prawej strony, niedbale paląc papierosa, w mojej oficerskiej czapce z usuniętym zgodnie z wymogami mody drucianym usztywniaczem, na co zezwalano w siłach powietrznych na mocy szczególnego przywileju, oraz skórzanej lotniczej kurtce z okrągłą naszywką naszej eskadry, na której na ciemnym tle widnieje dość śmiały wizerunek szczupłej, obdarzonej potężnym biustem kobiety z powiewającymi na wietrze włosami. Kobieta dzierży w dłoni grom i siedzi okrakiem na długiej bombie, która spada ukosem w dół. Na niskim stoliku za mną stoi przenośna maszyna do pisania, z której za zgodą właściciela często korzystałem, pisząc listy i manuskrypty. Dalej, z tyłu namiotu, widać ogień, który płonie miło w przybranym splotami świątecznych girland topornym kominku. A na ścianie za kominkiem wisi kilka dużych błyszczących fotografii pięknych kobiet. Nie są typowymi kociakami z okładek, ale widoczna nad moją głową atrakcyjna dama spoczywająca na kanapie w twarzowej sukience z jedwabnym stanikiem wciąż budzi we mnie instynktownie wspomnienie wyrachowanej żądzy. Vertrees szczerzy zęby, krojąc tort, dwaj nowi też się uśmiechają, a Ritter i ja spoglądamy przed siebie, pogrążeni w myślach i zadowoleni. Przebywałem w Europie dłużej od innych, ale wszyscy jesteśmy w tym samym wieku. Byliśmy dzieciakami, które dopiero co skończyły dwudziestkę, i wyglądamy jak dzieciaki, które dopiero co skończyły dwudziestkę.
W grudniu 1944 miałem dwadzieścia jeden i pół roku i trudno dzisiaj uwierzyć, nie mieści się po prostu w głowie, że młodemu szczylowi, takiemu jak Ritter, którego znałem najdłużej i który nie miał zbyt imponującej postury, pozwolono nie tylko codziennie, w ramach wyuczonej specjalności, ale w ogóle kiedykolwiek zasiąść za sterami dwusilnikowego średniego bombowca mitchell, transportującego ważące cztery tysiące funtów bomby (osiem pięćsetfuntówek albo cztery tysiącfuntówki) i na dodatek pięciu ludzi!
Gdzie on się, do diabła, tego nauczył?
Ja, który nie starałem się o prawo jazdy przed dwudziestym ósmym rokiem życia, z trudem wyobrażam sobie nawet teraz, że ktoś taki miły i nieagresywny, w dodatku taki młody, mógł nauczyć się pilotować bombowiec. A w eskadrze byli inni o jeszcze drobniejszej budowie i jeszcze młodsi, którzy też latali jako piloci.
Vertrees, również pilot, został trochę wcześniej ranny w rękę odłamkiem pocisku przeciwlotniczego, ranny tak lekko, że wyłączono go z akcji tylko na kilka dni i prawie natychmiast wrócił do służby.
Wojenna biografia Rittera była zdumiewająca. Małomówny, poczciwy i cichy, powiedziałbym nawet, że nieśmiały, pochodził z Kentucky i był cudownym niestrudzonym majster-klepką, facetem o anielskiej cierpliwości, czerpiącym przyjemność z robienia i reperowania różnych rzeczy. Jeśli dobrze pamiętam, sam skonstruował kominek i wyłącznie dzięki temu jego osiągnięciu znaleźliśmy się w albumie naszej eskadry. To on ustawił także piecyk na ropę i doglądał go, chociaż w zimie w każdym namiocie stało przy środkowym słupku podobne urządzenie, pobierające paliwo z umieszczonego na zewnątrz kanistra i pomagające ogrzać wnętrze. Piecyk służył nam również do podgrzania w nocy racji żywnościowych K lub C, z których zawsze mogliśmy do woli korzystać, oraz wody do porannego golenia i mycia. Przeciwlotniczy hełm był naszą umywalką, a postawiony na sztorc do góry nogami stelaż, w którym transportowano nie uzbrojone bomby, naszą szafką toaletową.
Jako pilot, Ritter wodował kiedyś bezpiecznie na wodach Morza Śródziemnego, wracając z misji, podczas której odstrzelono mu silnik. Wszyscy jego ludzie zdołali bez szwanku przejść na tratwy ratunkowe i zanim zapadła noc, zostali odnalezieni przez jednostkę ratownictwa morskiego. Pamiętam, jak czekaliśmy na ich powrót. Wracając z innej misji, wylądował bezpiecznie z przekrzywionym silnikiem i wydaje mi się, że wykonał jeszcze jedno awaryjne lądowanie, przy którym nikt nie odniósł obrażeń, na innym lotnisku, bliższym miejsca, gdzie został uszkodzony jego samolot, albo na naszym, opatrzonym kryptonimem Genua. („Halo, Genua, halo, Genua", brzmiało radiowe pozdrowienie pilota skierowane do naszej wieży kontrolnej w Alisan na Korsyce i taki też był tytuł opowiadania, które kiedyś zamierzałem napisać, lecz nie sądzę, bym to kiedykolwiek zrobił). Hali A. Moody leciał razem z Ritterem podczas jednej z tych misji i z tego powodu wysłano ich obu w nagrodę na wycieczkę do Egiptu. Sloan i ja pojechaliśmy razem z nimi, ponieważ po zaliczeniu sześćdziesięciu akcji wałkoniliśmy się obaj, czekając na rozkaz transferu i w eskadrze nie bardzo wiedzieli, co z nami począć. Dowództwo miało również, podejrzewam, skrytą i płonną nadzieję, że zrelaksowani i ogłupiali z wdzięczności będziemy błagać, by pozwolono nam odbyć więcej niż sześćdziesiąt misji, które już zaliczyliśmy. Żaden z nas nie wystąpił z taką inicjatywą.
Co ciekawe, cała ta seria katastrof w najmniejszym stopniu nie wyprowadziła z równowagi pilota Rittera, który nie zdradzał żadnych objawów lęku ani nerwowości i rumienił się, i chichotał za każdym razem, kiedy opowiadałem, że przynosi pecha. Właśnie te jego cechy – cierpliwy geniusz, z którym budował i naprawiał różne rzeczy, oraz umiejętność wychodzenia bez szwanku z podbramkowych sytuacji – wykorzystałem, tworząc później postać Orra w „Paragrafie 22". (Nie mam pojęcia, czy o tym wie. Nie mam nawet pojęcia, czy czytał tę książkę, ponieważ nigdy nie kontaktowałem się z nim ani prawie z nikim innym).