Po drugiej stronie wykopu nieczynnej linii kolejowej stał namiot mego znajomego, Francisa Yohannona, i to właśnie jego nazwisko przerobiłem dziewięć lat później na niekonwencjonalne nazwisko heretyka Yossariana. Reszta Yossariana to pobożne życzenia. W namiocie Yossariana mieszkał również Joe Chrenko, pilot, z którym szczególnie się zaprzyjaźniłem i który później w pewnym niewielkim stopniu posłużył jako pierwowzór Joego Głodomora z „Paragrafu 22". Razem z nimi kwaterował w namiocie piesek, uroczy brązowy cocker-spaniel, którego Yohannon nabył w Rzymie, w czasie kiedy inni kupowali na przemyt pochodzące z kontrabandy włoskie beretty. W powieści zmieniłem psa na kota, żeby chronić jego tożsamość.
Rzym był (i wciąż jest) wspaniałym miastem dla tych, którzy je odwiedzają, i wziąwszy pod uwagę zdumiewające osiągnięcia utalentowanego oficera wykonawczego naszej eskadry, majora Covera (majora… de Coverley w „Paragrafie 22"), nawet ograniczona liczebnie obsada powieści powinna uwzględnić jego osobę. W dalszym ciągu nie wiem, czym jest i co takiego robi oficer wykonawczy, ale cokolwiek robił major Cover, robił to wyjątkowo dobrze. Przybyłem do Europy jako bombardier w maju 1944 i już kilka tygodni później Niemcy wycofali się z miasta otwartego Rzymu (jestem pewien, że jedno z drugim nie miało nic wspólnego). Pierwsi amerykańscy żołnierze wjechali do Rzymu nad ranem czwartego czerwca i zaraz za nimi, niemal depcząc im po piętach, pomykał nasz genialny oficer wykonawczy, aby wynająć dwa apartamenty, jeden dla oficerów, drugi dla szeregowców naszej eskadry: dla oficerów luksusowy apartament z czterema sypialniami, marmurami i lustrami w ekskluzywnej dzielnicy przy Via Nomentana, z oddzielną sypialnią i podwójnym łożem dla każdego oficera oraz pokojówką, która pilnowała porządku; dla szeregowców i podoficerów, którzy przybywali większymi grupami, całe dwa piętra w domu gdzieś za Via Veneto, z kucharzami i pokojówkami oraz przyjaciółkami kucharzy i pokojówek, które lubiły przesiadywać tam dla czystej przyjemności z szeregowcami i podoficerami.
Ledwie zdążyliśmy się. dowiedzieć, że Rzym jest nasz, oficerowie i szeregowcy, którzy służyli w eskadrze dłużej od nas, zaczęli wracać z roziskrzonymi oczyma ze spędzonych tam uroczych urlopów wypoczynkowych, opowiadając rapsodycznym i załamującym się z niedowierzaniem głosem o restauracjach, nocnych klubach, dancingach i dziewczętach, dziewczętach, dziewczętach – uśmiechniętych dziewczętach w letnich sukienkach, które spacerowały po Via Veneto. Nasi koledzy nauczyli nas najważniejszego włoskiego zwrotu, dotyczącego prawie wszystkiego, czego mogliśmy zapragnąć, kiedy przyjdzie nasza kolej i udamy się tam na urlop:
Quanta costa?
A dzięki majorowi Coverowi i wynajętym przez niego apartamentom bywaliśmy tam dosyć często.
Ritter przybył do mojego namiotu wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie czynnej służby. Zajął pryczę zwolnioną przez bombardiera z Oklahomy, o nazwisku Pinkard, zestrzelonego i zabitego podczas nalotu na most kolejowy na północ od Ferrary w dolinie rzeki Po. Zaraz po moim przyjeździe latano nad Ferrarę kilka razy i misje te były znacznie bardziej niebezpieczne, niż byłem zdolny pojąć, z moim brakiem doświadczenia i idiotyczną wiarą, że nie imają się mnie kule. Podczas innego nalotu na Ferrarę, w którym chyba nie uczestniczyłem, nie znany mi radiostrzelec został przecięty na pół przez pocisk przeciwlotniczy – zabijały nas zawsze pociski przeciwlotnicze, gdyż niemieckie myśliwce nie zaatakowały nas ani razu, kiedy tam byłem – i, jak mi powiedziano, skonał jęcząc, że mu zimno. Pisząc o Snowdenie, połączyłem relację na temat tej tragedii ze spanikowanym drugim pilotem i rannym w udo strzelcem z górnej wieżyczki w moim własnym samolocie podczas drugiej misji na Awinion. Cała reszta wyglądała w dużym stopniu tak, jak to opisałem, oprócz tego, że w przeciwieństwie do Yossariana nie zerwałem z siebie munduru, nie siedziałem nago na drzewie i nie odznaczono mnie gołego medalem. Kiedy lecąc nad Morzem Śródziemnym wracaliśmy z tej misji, samolot, na którego pokładzie był mój przyjaciel, bombardier o nazwisku Wohlstein (umiał prowadzić samochód i często zabieraliśmy dżipa z kolumny transportowej, żeby zwiedzić małe korsykańskie górskie wioski po naszej wschodniej stronie wyspy), wyłamał się z szyku, wszedł w korkociąg i runął do wody. W katastrofie zginęło wszystkich pięciu członków załogi. Samolot prowadził tego dnia Earl C. Moon, drugi pilot B-52, którym przeleciałem Atlantyk w drodze z Karoliny Południowej do Algierii, a potem na Korsykę. Nie widziałem na własne oczy tego wypadku i dowiedziałem się o nim dopiero, kiedy wylądowaliśmy, ponieważ przez cały czas zajmowałem się moim strzelcem, opatrując jego ranę na udzie, podając mu sulfanilamidy i morfinę, pokonując mdłości i podtrzymując go na duchu dobrym słowem, podczas gdy samolot leciał i leciał. Strzelec pokładowy i ja nie znaliśmy się przedtem. Złożyłem mu nazajutrz wizytę w szpitalu i zrobiono mu chyba transfuzję krwi, ponieważ wróciła mu śródziemnomorska opalenizna i był w znakomitym nastroju. Przywitaliśmy się jak najlepsi przyjaciele i nie zobaczyliśmy nigdy więcej.
Z wyjątkiem wstawienia do powieści śmiertelnie rannego radiostrzelca, wszystko, czego doświadczyłem w samolocie w trakcie drugiej misji na Awinion, pokrywało się w znacznym stopniu z tym, co opisałem w książce. Drugi pilot wpadł w panikę i myślałem, że już po mnie. Zdążyłem się już przekonać, że ta wojna jest niebezpieczna i że próbują mnie zabić. Kilka wcześniejszych lotów nad Ferrarę, które odbyłem na samym początku służby, utkwiło mi w pamięci jako coś w rodzaju koszmaru, z którego zdołałem się szczęśliwie i bez szwanku wywinąć, prostoduszny i ufny niczym niewinne dziecko w baśni braci Grimm. Poważny ton podczas odprawy i wcześniejsze loty nad Awinion uświadomiły mi, że ta misja nie będzie łatwa.
Brały w niej udział wszystkie cztery eskadry; polecieliśmy do południowej Francji jedną dużą grupą, a w pobliżu miasta podzieliliśmy się, żeby zaatakować jednocześnie trzy cele oddalone od siebie o kilka mil. Mój samolot był w ostatniej z trzech nalatujących na cel formacji i kiedy zbliżyliśmy się do naszego PP, punktu początkowego, gdzie mogliśmy zacząć spuszczać bomby, zerknąłem do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje z innymi kluczami. Pośród czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych ujrzałem daleko przed sobą samolot, który leciał w kluczu z pomarańczowym błyskiem na skrzydle. I w tej samej chwili, gdy go zobaczyłem, skrzydło odpadło, a samolot przechylił się i runął niczym kamień prosto w dół – obracając się powoli na pozostałym skrzydle, ale spadając prosto w dół. Nie było szansy wyskoczenia na spadochronie. A potem nalecieliśmy na cel i sami znaleźliśmy się w tym piekle.
Pierwsze wymierzone w nas pociski wybuchły na właściwej wysokości i to był zły znak. Słyszeliśmy eksplozje. Czytałem później o niemieckiej taktyce wysyłania samolotu zwiadowczego, który leciał obok naszych bombowców i przekazywał przez radio naszą dokładną wysokość i szybkość bateriom na dole. Możliwe, że zrobili coś takiego tamtego dnia. Trzeźwo i w napięciu wykonywałem to, co do mnie należało – wszyscy wykonywaliśmy. Kiedy zobaczyłem otwierające się klapy luku bombowego w prowadzącym samolocie, otworzyłem moje; kiedy zobaczyłem, że jego bomby lecą, spuściłem moje; kiedy wskazówka na mojej podziałce pokazała, że wszystkie bomby poszły, oznajmiłem przez telefon pokładowy, że nasze bomby poszły. Kiedy tylny strzelec zerknął w dół do luku bombowego i stwierdził, że jest pusty, przesunąłem wyłącznik zamykający klapy. Cały nasz składający się z sześciu samolotów klucz poszedł na maksymalnych obrotach stromo w górę. A potem podłoga samolotu runęła w dół; spadaliśmy i zorientowałem się, że tkwię przygwożdżony bezradnie do górnej ścianki pomieszczenia bombardiera i mój przeciwlotniczy hełm wbija się w sufit. Nie miałem wówczas pojęcia (powiedziano mi o tym później), że jeden z dwu ludzi przy sterach (drugi pilot) zdjęty nagłym strachem, że samolot straci moc, pchnął w przód manetkę i rzucił nas ostro w dół, sprowadzając z powrotem na poziom artylerii przeciwlotniczej.