Выбрать главу

W kabinie pilotów B-25 były płyty pancerne w podłodze i w tylnych oparciach obu foteli. W tym momencie mojej kariery na tego rodzaju misje brałem ze sobą dwie kamizelki kuloodporne; jedną miałem na sobie, drugą osłaniałem te części ciała, które mogłem skurczyć i osłonić. Tego dnia zabrałem do kabiny bombardiera tylko jedną kamizelkę: tę, którą miałem na sobie. Po wyrychtowaniu karabinu maszynowego i przeczołganiu się wąskim tunelem łączącym dziób z pozostałą częścią samolotu wziąłem drugą kamizelkę, wspiąłem się do kabiny pilotów i usiadłem na podłodze za pilotem, opierając plecy o tył jego fotela. Miałem płytę pancerną pod sobą, płytę pancerną za sobą, hełm przeciwodłamkowy na głowie, kamizelkę kuloodporną na sobie i drugą kamizelkę kuloodporną, która chroniła krocze i nogi. Dodatkowo zabezpieczyłem się, przypinając spadochron do uprzęży. Tym razem miałem spadochron ze sobą. Normalnie był zbyt obszerny, żeby przecisnąć się z nim do kabiny bombardiera i trzeba go było zostawić; na dziobie nie było zresztą i tak włazu awaryjnego. W tej załodze byłem weteranem i dwaj młodsi piloci nie wiedzieli, co ze mną począć.

– Wszystko w porządku – zapewniłem ich oschle. – Dajcie mi znać, jeśli pokażą się niemieckie myśliwce, to zejdę na dół.

Kiedy przedarliśmy się przez ogień artylerii przeciwlotniczej nad La Spezia i zawróciliśmy, obejrzałem się. Byłem bardzo zadowolony z siebie, z tego, co widziałem, i z wszystkich swoich kolegów. Nikomu nic się nie stało; falujący ocean smużących czarnych obłoczków z niezliczonych wybuchów artylerii przeciwlotniczej rozlewał się na różnych wysokościach po całym niebie. A niżej widziałem kaskady bomb eksplodujących jedna po drugiej dokładnie na tym statku, który był naszym celem.

Wkrótce potem zaliczyłem ostatnią misję. Byłem zdrów i cały. Na naszej fotografii w namiocie, o której mówiłem wcześniej, mnie i całą resztę dzieli olbrzymia i niewidoczna gołym okiem różnica. Ja miałem to już za sobą, ale ich, zwłaszcza dwóch nowych pilotów, czekało więcej misji, bo oficjalna liczba dla tych, którzy pełnili w dalszym ciągu służbę bojową, przynajmniej w naszej grupie bombowców, została ostatnio podniesiona.

Co w związku z tym czuli?

Było im to chyba tak samo obojętne, jak wcześniej mnie, kiedy liczbę akcji z pięćdziesięciu podniesiono najpierw do pięćdziesięciu pięciu, a potem do sześćdziesięciu. Dla nich miała wynosić siedemdziesiąt.

Podczas gdy moi towarzysze broni uczestniczyli w kolejnych akcjach, ja zaszywałem się w namiocie i bawiłem klawiaturą maszyny do pisania, robiąc to oczywiście najchętniej w samotności. Nasze średniej wielkości bombowce miały średni zasięg, a nasza taktyczna grupa atakowała prawie wyłącznie mosty kolejowe i drogowe. Misja trwała średnio trzy godziny, czasami tylko dwie. Lot z Korsyki przez Elbę do środkowych Włoch i z powrotem nie zajmował dużo czasu. Mam przed sobą wykaz, w którym czas misji do Poggibonsi, Pietrasanty i Orvieto wyliczono na dokładnie dwie godziny, do Parmy na dwie godziny i dziesięć minut, do Ferrary w dolinie rzeki Po, dalej na północ, na trzy godziny i dziesięć minut, a do Awinionu, o wiele dalej we Francji w dolinie Rodanu, na cztery godziny i trzydzieści pięć minut. Czasami odbywałem – teraz odbywali oni – dwa loty jednego dnia.

Piętnastego sierpnia 1944, w dniu inwazji na południową Francję, zbombardowaliśmy zaraz po świcie – ja też brałem jeszcze wtedy udział w akcji – stanowiska armatnie na plaży niedaleko Marsylii (działa okazały się drewnianymi makietami), a po południu polecieliśmy po raz drugi nad Awinion. Cztery eskadry, które podzieliły się przed miastem na trzy grupy, aby rozproszyć ogień baterii przeciwlotniczych. Ogień został rozproszony, lecz mimo to wszystkie trzy grupy odniosły straty.

Przez cały ten pierwszy dzień inwazji, kiedy nie byliśmy akurat sami w powietrzu, obserwowaliśmy wielkie armady ciężkich bombowców lecących wysoko, wyżej niż my kiedykolwiek lataliśmy, ze swoich baz niedaleko Neapolu – całe setki sunących w kluczach, mruczących statecznie maszyn, więcej samolotów po naszej stronie, niż potrafiłem uwierzyć, że jest ich tyle na całym świecie. Wojna wydawała nam się nieodwołalnie wygrana. Ale pod koniec grudnia nastąpiła niemiecka kontrofensywa w Ardenach i dopiero po kolejnych pięciu miesiącach Niemcy ostatecznie poddały się nam i ZSSR na wschodzie.

Tematy wszystkich krótkich opowiadań, nad którymi ślęczałem wtedy i nad którymi ślęczałem wcześniej, nie były oparte na moich własnych doświadczeniach. Brakowało mi przeżyć, w moim przekonaniu godnych przełożenia na literaturę. Zapożyczałem akcję i tło z utworów innych pisarzy, którzy – wówczas nie brałem tego pod uwagę – równie dobrze mogli zapożyczyć je od jeszcze innych. Doświadczenia, które wykorzystywałem jako autor, były jako owoc czytelniczych peregrynacji całkowicie literackie i zastępcze. Obejmowały malownicze fantazje Williama Saroyana, ale również przemądrzałe i seksistowskie, zwłaszcza wobec kobiet i małżeństwa, poglądy Hemingwaya i Irwina Shawa, obejmujące oczywiste potępienie materializmu, bogactwa oraz kołtunerii, a także ideały męskości i męskiej uczciwości, które traktowałem naiwnie jako coś absolutnie czystego, z czym nie może się równać nic poza tym.

W olbrzymim obozie przejściowym w Konstantynie w Algierii, gdzie przed odesłaniem na Korsykę spędziłem kilka tygodni z ludźmi, z którymi przyleciałem ze Stanów na pokładzie naszego małego B-25, jako literacki neofita wzorowałem się głównie na Saroyanie. Przypadł mi do gustu, a poza tym wydawał się łatwy do naśladowania i godny powielania. (Opowiadania, które wydawały się najłatwiejsze do naśladowania i najbardziej godne powielania, były krótkie i zawierały nieliczne literackie opisy przyrody oraz mnóstwo pisanego gwarą dialogu). W jednym z jego zbiorów było opowiadanie zatytułowane (cytuję z pamięci) „Czy zakochałeś się kiedyś w ważącej trzydzieści osiem funtów karlicy?". Jeden z napisanych przeze mnie w okresie algierskim utworów opowiadał (znowu relacjonuję z pamięci) o młodym mężczyźnie w Nowym Jorku, romatycznie zakochanym w dziewczynie, która chodziła na rękach. (Przypuszczam teraz, że wymyśliłem dla tego dzieła tytuł „Czy zakochałeś się kiedyś w dziewczynie, która chodziła na rękach?"). Gdzie chodziła na rękach i co się stało dalej, na szczęście zapomniałem.

W tym czasie znałem dobrze prawie całą twórczość Hemingwaya, Irwina Shawa i Jerome'a Weidmana. Zbiór zamieszczonych przed wojną w „New Yorkerze" opowiadań Jerome'a Weidmana pod tytułem The Horse That Could Whistle Dixie należał do moich ulubionych, podobnie jak jego dwie przeczytane przeze mnie powieści (przyniosła je Sylvia lub Lee z wypożyczalni książek w drugstorze Magrilla na rogu Mermaid Avenue). Zatytułowane były / Can Get It for You Wholesale oraz What's in It for Me? i uważałem je za cudowne, tak samo jak What Makes Sammy Run? Budda Schulberga. Trylogia Studsa Lonergana o Jamesie T. Farrellu także znalazła się wśród pozycji, które ceniłem wysoko ja i wszyscy inni, głównie z powodu realistycznej akcji i realistycznego słownictwa. Do mieszkania na Coney Island zawędrował również na krótko „Ulisses" Jamesa Joyce'a, bez wątpienia, jak mi się dzisiaj zdaje, z powodu sławy, jaką zyskał po obaleniu przez sąd zakazu jego rozpowszechniania. „Ulisses" odpłynął szybko z powrotem do wypożyczalni Magrilla, nie przeczytany przez nikogo z nas, choć wciąż pamiętam dreszcz podniecenia i zdumienia, jakiego doznałem, napotykając na pierwszych stronach dwa zakazane słowa, jedno opisujące zielony kolor morza, drugie nędzną szarą kondycję świata. Znałem również Johna O'Harę.